“Perkusista” to bardzo pojemna definicja osoby, która w zespole muzycznym (lub solo) kreuje muzykę, a jej wyrazem są przede wszystkim różne przebiegi rytmiczne – najczęściej osadzone w konkretnym metrum.
Upraszczając, jak mówi gość tego odcinka, Cezary Konrad: “Jaki bębniarz, taki zespół”.

W rozmowie, którą zamieszczam poniżej, Cezary Konrad opowiada o swojej drodze do bycia perkusistą oraz o tym, co charakteryzuje grę właśnie na tym instrumencie.
Opowiada o trudnych momentach i sposobach, jak sobie z nim i radził.
Jednocześnie staramy się wspólnie odpowiedzieć m. in. na pytania:

  • Jaka jest recepta by zostać perkusistą… i muzykiem w ogóle?
  • Jak słuchać muzyki, aby rozwijać się jako instrumentalista?
  • Jaka jest rola perkusisty w zespole muzycznym ?
  • Czy wykształcenie “klasyczne” pomaga, czy też przeszkadza w graniu na zestawie perkusyjnym.
  • Kiedy powinieneś powiedzieć – stop- naśladowaniu swoich muzycznych idoli?
  • Czy do bycia perkusistą niezbędna jest edukacja muzyczna ?
  • Ile i jakie zestawy perkusyjne warto mieć w swoim “arsenale”?
  • Jak uchronić się przed kontuzjami, kiedy kalendarz występów pęka w szwach?
  • Co zrobić, żeby bębny dobrze brzmiały w studiu.
  • Co może dać Ci nagrywanie “drum coverów”?

Zapraszam Cię do wysłuchania mojej rozmowy z Cezarym Konradem.

NCG – (skrót od “Na czym grasz?”) to cykl rozmów z muzykami instrumentalistami publikowany w ramach podcastu Muzykalności. Słuchając rozmów z moimi gośćmi możesz przekonać się o realiach bycia muzykiem grającym na konkretnym instrumencie.

Rozmowy w ramach cyklu NCG to:

Cezary Konrad – perkusista, kompozytor, aranżer, absolwent Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie w klasie perkusji prof. Stanisława Skoczyńskiego. Przez czytelników miesięcznika Jazz Forum – uznawany za najlepszego polskiego perkusistę jazzowego według rankingu Jazz Top, nieprzerwanie od roku 1992 aż do 2017.
Pod koniec „studiów klasycznych” poświęcił się muzyce jazzowej, a pierwsze znaczące sukcesy zaczął odnosić jako współtwórca grupy Central Heating Trio (wraz z pianistą Filipem Wojciechowskim,1989), z którą zajął I miejsce na festiwalu Jazz Juniors ‘90 w Krakowie oraz otrzymał I nagrodę na Festiwalu „Pomorska Jesień Jazzowa – Klucz Do Kariery” w 1990 roku. Central Heating Trio było również finalistą międzynarodowych konkursów jazzowych w roku 1990: „IX European Jazz Competition” w Leverkusen/Niemcy i „Europe Jazz Contest” Hoeliaart /Belgia.
W roku 1995 nagrywa pierwszą współautorską płytę wraz z Susan Weinert – „Meeting in Krakow”- wydaną w 1996 roku. W 1995 roku zakłada też swoją pierwszą grupę: Cezary Konrad Quartet, z którą w 1999 roku nagrywa swoją pierwszą autorską płytę – „One mirror… many reflections” – wydaną w 2000 roku.
Po dłuższej współpracy z Anną Marią Jopek, trwającej od roku 1998, w 2005 roku powstał nowy autorski projekt muzyczny, grupa – Cezary Konrad ‘ the NEW BAND.
W ostatnich latach Cezary Konrad współpracuje m.in. z Włodkiem Pawlikiem z którego zespołem w roku 2014 za płytę “Night in Calisia” otrzymali wspólnie Nagrodę Grammy.
Współpracował z Warszawską Grupą Perkusyjną, Polską Orkiestrą Radiową, Sinfonią Varsovią, Krzysztofem Pendereckim i wieloma innymi.
Poza wymienionymi już muzykami, Cezary Konrad występował i nagrywał z wieloma znakomitymi postaciami polskiej sceny jazzowej, między innymi Leszkiem Możdżerem, Zbigniewem Namysłowskim, Tomaszem Stańko, Andrzejem Kurylewiczem oraz z zagranicznymi muzykami takimi jak Karrin Allyson, Randy Brecker, Deborah Brown, Mino Cinelu, Joe de Franco, Volker Greve, Gary Guthman, Paul Imm, Didier Lockwood, Pat Metheny, Nippy Noya, Susan Weinert, Dave Weckl i wielu innych.
Wśród wielu nagród i wyróżnień Cezarego Konrada – na uwagę zasługują: Nagroda „Mateusza” im. Mateusza Święcickiego przyznana przez Program III Polskiego Radia oraz Stypendium im. K.Komedy przyznane przez Ministerstwo Kultury i Sztuki, Wyróżnienia dla Najlepszego Muzyka Perkusyjnego od roku 2006 do 2009 w kategorii „Perkusista Jazz / Latin / Funk” wg ankiety czytelników czasopisma „Top Drummer”.
Od 2017 roku jest wykładowcą perkusji na kierunku Jazz i Muzyka Estradowa na Uniwersytecie Muzycznym im. Fryderyka Chopina w Warszawie.
Na swoim koncie Cezary Konrad ma ponad 150 nagranych płyt, a od ponad dwudziestu pięciu lat, pozostaje w czołówce najlepszych polskich perkusistów.​

Więcej informacji o Cezarym znajdziesz na jego stronie internetowej www.cezarykonrad.com.

Przydatne linki

Transkrypcja

To jest podcast Muzykalności, odcinek czternasty. Na pewno będąc muzykiem słyszałeś żart, że perkusista to już nie pracownik techniczny sceny, ale jeszcze nie muzyk.
I choć dla większości bębniarzy to definicja mało trafna a nawet krzywdząca, to nie sposób zaprzeczyć, że jeśli grasz na perkusji, to przyda Ci się dobra kondycja i trochę mięśni.
Na koncerty zabierasz zwykle pokaźną liczbę różnych bębnów, statywów i osprzętu. Dużo więcej niż każdy inny instrumentalista.

Na przekór stereotypom jednak, zwykle to bębniarze dostają największe brawa podczas solówek, czy prezentacji zespołu na koncertach.
Dlaczego?
Bo rytm jest dla nas ludzi czymś pierwotnym i wyzwala silne emocje, niezależnie czy jesteśmy osłuchani i mamy w kieszeni dyplom akademii muzycznej, czy też nie.

O tym jak słuchać muzyki, o naśladowaniu muzycznych idoli, o tym czy poczucie rytmu jest naszą narodową mocną stroną i o wielu innych aspektach bycia perkusistą… rozmawiam z bębniarzem, który ma na koncie nagranych ponad 150 płyt, w tym jedną uhonorowaną Nagrodą Grammy.

Jak sam mówi, „jego talent do harmonii jest dużo większy niż do rytmu”. Musiał w życiu wiele przejść, żeby dziś umieć brutalnie uderzyć w talerz, a najbardziej podnieca go… niech o tym opowie już on sam. Perkusista o aksamitnym i radiowym głosie: Cezary Konrad.

Słuchasz podcastu Muzykalności – ja nazywam się Tomasz Glinka i w tym podcaście pokazuję Ci kulisy bycia muzykiem lub osobą, dla której muzyka zajmuje ważne miejsce w życiu zawodowym lub prywatnym.

Odcinek, którego właśnie słuchasz jest kolejnym z serii pt. Na czym grasz?
Jest to seria rozmów ze świetnymi muzykami, wraz z którymi przybliżam Ci realia bycia muzykiem grającym na konkretnym instrumencie.

Dzisiejsza rozmowa to prawdziwa petarda!

Szczególnie jeśli jesteś perkusistą, ale zapewniam, że nawet jeśli grasz na innym instrumencie albo tylko interesujesz się muzyką to bardzo, ale to bardzo warto, żebyś posłuchał anegdot, przemyśleń i porad, których udziela mój gość. Ta rozmowa na pewno będzie dla Ciebie inspirująca!
Zatem nie przedłużając zapraszam Cię do wysłuchania mojej rozmowy z Czarkiem Konradem..

 

Uszanowanie Cezary!

Cześć, witaj.

Wyobraź sobie taką sytuację, że przychodzą do ciebie twoi znajomi, rodzice siedmiolatka. Zauważyli, że ich synek wykazuje jakieś talenty muzyczne, gra na jakimś zaimprowizowanym instrumencie, wystukuje jakieś rytmy, coś tam podśpiewuje. Oni nie są muzykami i pytają się Ciebie: Cezary, słuchaj, chcielibyśmy go nauczyć grać albo wysłać na lekcje jakiegoś instrumentu. Co byś im poradził? Na jakim instrumencie ten mały człowiek powinien zacząć się uczyć grać?

Wiesz co, nie postrzegam swojej osoby jako takiej wyroczni, która mogłaby podpowiadać rodzicom. Odpowiem przekornie w taki sposób, że wielokrotnie zdarzało mi się po koncercie wychodzić jako ostatni przez to, że tych gratów było tak dużo i często miłe mamy pomagały mi otwierać drzwi. Raczej z przymrużeniem oka do nich mówiłem: proszę się dokładnie przyjrzeć i dwa razy zastanowić, czy na pewno chce pani posłać swoje dziecko na perkusję, bo to się potem tak kończy [śmiech], więc oczywiście robię to tak trochę na przekór. Ale jest to trudna sprawa, ja bym nie brał na siebie takiej odpowiedzialności. Odpowiem jeszcze w inny sposób. Wracam do takiego momentu, kiedy w moich zamierzchłych czasach to system szkolnictwa się zmieniał, raz był system 8-4, była taka sytuacja, że też miało być 6-6 i pamiętam, że po szóstej klasie, grając na fortepianie głównym, musiałem podjąć decyzję, co dalej – czy idę do liceum muzycznego, czy nie. W tamtych czasach miałem w głowie trochę inne rzeczy, oczywiście byłem kolosalnie osłuchany od dziecka, ale nie byłem tytanem pracy i na pianie tak przemykałem z klasy do klasy mocno improwizując. Oczywiście nauczyłem się świetnie nuty czytać, bo skoro nie ćwiczyłem, to musiałem chociaż od drugiej strony być dobry. Pamiętam taką sytuację, że przyszedł mój ojciec, moi rodzice byli rozwiedzeni, ale chcieli wspólnie tę decyzję podjąć i miałem wrażenie, że mama zaakceptowałaby każdą moją decyzję, a ja koniecznie chciałem pójść do tego liceum, a ojciec przyszedł i dosyć surowym tonem, ponieważ był wybitnym muzykiem, powiedział: no to zobaczmy, zagraj coś na pianie. Ja wtedy nie grałem jeszcze na perkusji. To ja zagrałem i zostawiłem ich samych. I ojciec wyraźnie stwierdził, że to nie ma sensu, że nie powinienem iść dalej w tym kierunku. Więc jeśli przytoczę taką anegdotę, a miałem wtedy, podejrzewam, ze dwanaście lat a nie 7 – z dzisiejszego punktu widzenia jest to dla mnie szok, może chodziłbym dziś w garniturku w korporacji, a może byłbym bezdomnym, nie wiadomo. W związku z tym jestem absolutnie ostatnią osobą, która by rodzicom odpowiadała, co zrobić z siedmiolatkiem.

Mogę podać jakieś standardy, którym się przypatruję, jak na przykład kwestia fortepianu głównego, bo zawsze uważałem, że fortepian główny, poza skrzypcami oczywiście, jest taką wielką drogą krzyżową, drogą przez mękę, głównie z powodu tego, że wymagania repertuarowe na studiach są tak ogromne, że ci pianiści są szkoleni na solistów, a potem tych solistów jest dosłownie paru na świecie, a reszta gdzieś musi szukać miejsca. Szokujące dla mnie jest to, że finaliści, wiem to od kuchni, Konkursu Chopinowskiego złożyli podanie z prośbą, czy mogliby uczyć w liceum muzycznym. To był dla mnie szok, to był nokaut. Oczywiście najlepiej funkcjonują ci pianiści, którzy nie są aż tak rozczarowani tym, że nie zrobili kariery solowej, tylko do pewnego momentu ćwiczyli, jakoś udało im się te studia zakończyć i są sprawni bardzo technicznie, serce ich prowadzi w kierunku muzyki rozrywkowej i tacy sobie chyba najlepiej radzą. Widzę, że cała grupa takich keyboardzistów, pianistów, którzy automatycznie stają się producentami, oni sobie dobrze radzą. Gdybym mógł cofnąć czas, to bym się bardzo przykładał do fortepianu, bo wydaje mi się, że mój talent do harmonii jest dużo większy niż do rytmu, a życie mnie tak pokierowało, że gram na bębnach i można powiedzieć, że ta harmonia nie ma znaczenia, być może jak wejdziemy dużo głębiej, to być może się okaże, że jednak ma znaczenie i gram trochę inaczej niż koledzy, ale dzisiaj na pewno gdybym cofnął czas, to bym ćwiczył naprawdę uczciwie na tym fortepianie.

Najlepiej funkcjonują ci pianiści, którzy nie są aż tak rozczarowani tym, że nie zrobili kariery solowej, tylko do pewnego momentu ćwiczyli, jakoś udało im się studia zakończyć, są bardzo sprawni technicznie, serce ich prowadzi w kierunku muzyki rozrywkowej i tacy sobie chyba najlepiej radzą.

Czyli ten fortepian wydaje się takim najbezpieczniejszym wyborem?

Fortepian na pewno rozwija dziecko, dlatego posłaliśmy naszego ośmioletniego syna na prywatne lekcje fotepianu, nie chcemy, żeby był muzykiem, jak się uprze to oczywiście tak, ale nie sądzę. Być może go krzywdzę w tej chwili i może się okaże, że kiedyś będzie robił swoją muzę. Natomiast posłaliśmy go do porządnej szkoły, która nie ma nic wspólnego z muzyką i traktujemy fortepian jako element jakiejś rehabilitacji, czy wielotorowego rozwijania zmysłów.

Tak jak powiedziałeś, sam jesteś perkusistą, ale ten fortepian jednak odegrał dużą rolę w muzycznym rozwoju twojej wrażliwości, więc tak naprawdę instrument, jakim jest fortepian, skupia w sobie wiele instrumentów, łącznie z instrumentem perkusyjnym…

Jako ciekawostkę powiem, że jest nazywany instrumentem perkusyjnym.

Dokładnie. I właśnie będziemy dziś rozmawiać o instrumentach perkusyjnych, czyli o perkusji sensu stricte. Chciałbym, żebyś może przybliżył trochę kulisy tego, jak to jest być perkusistą, jak to jest grać na perkusji, z jakimi problemami się spotykasz, czy spotykałeś, będąc perkusistą, ale też chciałbym, żebyśmy porozmawiali trochę o tobie, zanim oczywiście przejdziemy do tych bardziej technicznych tematów. Opowiedz trochę o sobie: jak wygląda twoje doświadczenie jako perkusisty?

Jak już trochę uchyliłem rąbka tajemnicy, cała szkoła podstawowa to był fortepian główny i udało mi się ją skończyć, natomiast w ostatniej fazie, kiedy już zaczęły się trudniejsze utwory, a ja cały czas nie ćwiczyłem, bo się trochę zajmowałem sportem, grałem w tenisa, trenowałem też karate, tego czasu na ćwiczenie brakowało i trzeba było potem podjąć męską decyzję: co dalej. Wybór perkusji był z konieczności a nie z miłości, czy ze spełnienia marzeń, więc wydaje mi się, że tutaj mocno zadecydował przypadek. Chociaż przypomina mi się jeden taki drobiazg gdzieś z lat młodości, kiedy miałem bodajże siedem lat, byłem w pierwszej klasie i wtedy trochę podglądałem perkusistów, bo chodziłem z tatą, jeszcze kiedy z nami mieszkał, na próby wybitnego zespołu Ergo Band z Grażyną Łobaszewską, który prowadził. Wtedy trochę mnie tknęło na te bębny, bo nie ukrywam, że przyglądałem się i być może stąd wybór perkusji, a nie na przykład instrumentu dętego. Było to „koło ratunkowe”, ale podszyte jakąś taką przygodą z dzieciństwa. Szokujące było to, że już w pierwszej rozmowie mój nauczyciel uświadomił mi, że jeśli chcę o tym jakoś poważnie myśleć, to trzeba na przykład kilka godzin dziennie ćwiczyć na werblu. To był dla mnie szok absolutny, nie zdawałem sobie sprawy, jak można ćwiczyć parę godzin na werblu, gdzie jest jedna wysokość dźwięku, kiedy ja nie byłem w stanie na fortepianie pół godziny tygodniowo wykrzesać.

W tym pierwszym roku jakieś zdolności wykazywałem, ale chciałbym wątpliwości rozwiać, że nie rokowałem jakoś specjalnie, nie byłem Igorem Faleckim, wręcz przeciwnie. Czytałem dobrze nuty, więc na ksylofonie dobrze sobie radziłem. Po roku umiałem zagrać etiudy Goldenberga, perkusiści wiedzą, o co chodzi. Prawdziwa pasja wybuchła dopiero po roku grania, kiedy zdałem do liceum. To też było takie prześlizgiwanie się, wtedy byłem po ósmej klasie, miałem czternaście lat i wtedy spotkałem mojego idola, który odegrał ogromną rolę w moim życiu, niestety świętej pamięci, Robert Piechowiak – wybitny perkusista, który nigdy nie zasłynął na scenie rozrywkowej, a szkoda bo miał ku temu nieprawdopodobne predyspozycje i był znany tylko ze świata klasyki, zanim powstała orkiestra Sinfonia Varsovia, była orkiestra Polish Chamber pod batutą Jerzego Maksymiuka. Ta orkiestra w pewnym momencie reprezentowała naprawdę najwyższy światowy poziom, była klasyfikowana razem z orkiestrą Marrinera i najlepszymi orkiestrami z Ameryki, ale zanim zagrali pierwszy koncert, ćwiczyli dwa lata, w dzisiejszych czasach jest do nie do przeprowadzenia, ale pan Maksymiuk miał swoją wizję i rzeczywiście wiedział, czego chce i tak cisnął, że jak to się udało, to byli wybitni. Robert Piechowiak był pierwszym kotlistą, grał fantastycznie na bębnach, nie mogę odżałować, że nie ma jego nagrań, ale wierzcie mi na słowo.

Ta fascynacja kimś naprawdę wyjątkowym przyczyniła się do tego, że już od drugiego roku grania na perkusji mocno mnie wzięło, ćwiczyłem naprawdę bardzo uczciwie, z dzisiejszego punktu widzenia mogę powiedzieć, że może ćwiczyłem niepotrzebnie, w sensie wymagań szkoły. Byłem prymusem, o 14:00 kończyły się zajęcia ogólnokształcące, szliśmy na obiad do stołówki i po obiedzie ćwiczyliśmy do 21:00 do zamknięcia szkoły i tak cały czas, przez cztery lata. To były takie wyścigi, wręcz rodzaj chorej ambicji, rywalizowaliśmy między sobą, na jednym roku miałem czterech perkusistów. Próbuję sobie przypomnieć, my nie mieliśmy nawet bufetu, nie wiem, jak to jest możliwe, że nie miałem przerwy w ogóle. W dzisiejszych czasach to zupełnie inaczej funkcjonuje, nie tylko w samej szkole mamy bufety, ale dookoła są sklepy i tak dalej, a tam chyba piliśmy wodę z kranu, ja nie miałem ani kanapek, ani niczego, potem przychodziłem do domu i odrabiałem lekcje w słuchawkach – pełna „korba”. Gdybym oczywiście wtedy zaczął mądrze ćwiczyć na zestawie, to może by to pozwoliło uniknąć wyważania jakiś niepotrzebnych drzwi, które już dawno były odkryte, ale jako ciekawostkę powiem, że nie miałem nigdy w życiu lekcji na zestawie. Mój profesor był życzliwy, nie zabraniał mi tego, bo były czasy, gdzie to było zabronione, później na studiach na przykład był zakaz grania na zestawie, a przez to owoc zakazany smakował bardziej.

Mówiłeś o szkole średniej, a studia?

Opowiem anegdotę, którą opowiadałem już nie raz w różnych wywiadach, ale to jest kluczowa sprawa. Gdy byłem w liceum, jedyną uczelnią o profilu jazzowym była Akademia w Katowicach. No i myślałem o niej. Kiedyś pojechaliśmy na konkurs młodzieżowy do Elbląga z kolegami z liceum i trochę nam się wydawało, że jest super, ale skonfrontowaliśmy swój poziom i okazało się, że jednak jesteśmy szczeniakami. Raczej wracałem na tarczy z tego konkursu i wiedziałem, że ówczesny dziekan Akademii w Katowicach pan profesor Kalemba był w jury. Miałem jakoś tak zakodowane, mimo że byłem wtedy w pierwszej klasie, że na pewno, jak będę chciał tam zdawać za cztery lata, to on będzie mnie pamiętał. Zespół nazywał się Secrets – nazwa nie ma nic wspólnego z płytą Allana Holdswortha, bo to był rok 1983, także dawne dzieje. Więc nie zdawałem do Katowic ze strachu, wiedziałem też, że jest tylko jedno miejsce. Złośliwi twierdzą, że kiedyś na egzaminach wstępnych do Katowic grało się tak, jak teraz gra się na dyplomie, co świadczy też o tym, że to była jedyna szkoła i tam naprawdę zdawali najlepsi i ten poziom był naprawdę wysoki.

To samo powiedział Kamil Barański, że w związku z tym, że była to jedyna uczelnia, to tam już przychodzili tacy, którzy rzeczywiście byli w stanie pokazać swój poziom. Teraz tych uczelnie jest więcej, więc ten poziom się trochę tak rozłożył.

Dziś można dopasować szkołę do miejsca zamieszkania i jest dużo wygodniej, a to skupisko najlepszych rozłożyło się już po całej Polsce.

Jeszcze wracając do twojego doświadczenia, najpierw studia w Katowicach i dalej już granie zawodowe?

Ja nie studiowałem w Katowicach, bo właśnie się przestraszyłem tego poziomu i myślałem, że profesor Kalemba mnie pamięta ze słynnej porażki w Elblągu. Nie zdawałem też z takiego powodu, że się przestraszyłem, że tam zdaje Radek Marciński, który jest ciemnoskóry i był dokładnie na moim roku. Zresztą tak się stało, Radek się dostał i wspaniale mu ta szkoła zrobiła, ale uważam, że to była mądra decyzja. Z dzisiejszego punktu widzenia absolutnie nie żałuję, bo na studiach w Warszawie nauczyłem się wielu ciekawych, niespotykanych rzeczy, których bym się nie nauczył w Katowicach. Z kolei musiałem sam nadrabiać, bo tak jak powiedziałem, nie miałem nigdy lekcji na bębnach, więc uczyłem się sam, słuchając płyt – nie miałem nigdy żadnego profesora, bardzo żałuję, ale tak było.

A dzisiaj czym się zajmujesz muzycznie?

Przede wszystkim muszę powiedzieć, że ruszyła machina w Warszawie po wielu latach konserwatywnych poglądów i działań ruszył Wydział Jazzu i Muzyki Rozrywkowej. Już trzeci rok mam zaszczyt tam nauczać, zdałem egzamin kwalifikacyjny i uzyskałem tytuł asystenta. Także jestem asystentem i z tym się wiąże oczywiście zobowiązanie wobec szkoły, że podejmę się doktoratu i mówię to już oficjalnie, że ten doktorat otworzyłem i właśnie jestem w trakcie pisania, więc mam mnóstwo roboty, doba ma dla mnie za mało godzin. Ale cieszę się, wolę to niż się nudzić – to jest taka nowinka. No i gram w różnych projektach, od dwóch lat pracuje z Krzysztofem Cugowskim, co jest dla mnie bardzo nobilitujące, bo nigdy w życiu nie miałem wstępu do świata muzyki rockowej. Rozrywkową gdzieś tam „liznąłem”, bo grałem i z Edytą Górniak, i z zespołem De Su, nagrywałem parę płyt studyjnych, ale żeby tak na stałe grać to nie było mi dane, więc strasznie się cieszę i współpraca z panem Krzysztofem układa nam się bardzo dobrze, nie spodziewałem się, że obdarzy mnie takim kredytem zaufania, a ja wiele się uczę w tym zespole, bo to jest jednak dla mnie trochę inny świat, ale patrząc na moich idoli, miałem nadzieję, że skoro na przykład Colaiuta potrafi grać w tak szerokim spektrum stylistycznym, a jest jednym z moich idoli, to być może jest to wykonalne. Nie powiem, że to umiem, ale już wstydu nie ma i naprawdę daje mi to mnóstwo satysfakcji i uważam ten etap za odrobienie zajęć gdzieś tam z przeszłości, których nie dane mi było wtedy wykonać.

Powiedziałaś o tym, że jest to dla Ciebie pewnego rodzaju nowość. Czy mógłbyś powiedzieć, że nie miałeś zbyt wielu doświadczeń mainstreamowych, jeśli chodzi o nagrania i granie takiej muzyki? Czy jesteś bardziej zanurzony w muzyce jazzowej, world music, mówiąc tak szeroko.

Moje korzenie były bardzo jazzowe, bo ja od dziecka byłem otoczony takimi płytami, w domu słuchało się muzyki jazzowej, R&B, soul i funk. W szkole byłem takim odmieńcem, że nie znałem polskiej muzyki, co zresztą ze wstydem do dzisiaj się za mną ciągnie – nie znam przebojów, które dla moich rówieśników były naturalne. Słuchałem Tower of Power, Quincy Jonesa, dla mnie to była moja muzyka. Mógłbym dzisiaj wziąć udział w quizie i bym po jednej nutce zgadywał, a nie znałbym ważnych ikon polskiej muzyki rozrywkowej i muszę to ze wstydem teraz nadrabiać. Także moje korzenie są jazzowe i ćwicząc całymi dniami, zawsze dążyłem do jak największej wirtuozerii. Nie chciałem być nigdy solistą na bębnach, mam tu na myśli mimo wszystko już ekwilibrystykę. W dzisiejszych czasach jest kilka nazwisk, którzy de facto grają tak zwane pokazy perkusyjne, są z tego znani i to wymaga pewnego rodzaju nastawienia i umiejętności. To chyba nie jest mój świat, mimo że oni są dla mnie wzorem i zawsze uświadamiają mi, gdzie jest ten Mont Everest, do którego wciąż jeszcze próbuję dążyć, póki jeszcze mam trochę siły i lepiej jest porównywać się do nich niż do kolegów z ulicy, bo jest to bardziej motywujące, ale to nie jest w moim charakterze. Przez ten fortepian, który towarzyszył mi całe życie, przez to, że tak kocham harmonię, zawsze bliżej mi było do grania, w którym mogę bardzo twórczo podejść do sprawy, nie być tylko tak zwany pałkerem, mówiąc tak pejoratywnie, który służy do trzymania zespołu, tylko żeby cały czas inspirować muzę i ją napędzać. Cieszę się z każdego grania i zespół Krzysztofa Cugowskiego dobitnie pokazał, ile musiałem jeszcze nadrobić, jeśli chodzi właśnie o granie bardzo proste, bardzo mocne, bardzo groove i rockowe, bo to są też zupełnie inne sprawy.

À propos Krzysztofa Cugowskiego, kilka miesięcy temu zrobiłem prezent mojej mamie i zabrałem ją na koncert na Torwarze. Nie jestem fanem Krzysztofa Cugowskiego, ale postanowiłem, że dam szansę temu projektowi ze względu na muzyków, między innymi na ciebie.

Byłeś tam?

Tak.

Ciekawe.

Jeszcze ciekawsze jest to, że moja mama, która zupełnie nie ma związku z muzyką, nie słucha muzyki poza muzyką popularną, nie interesuje więc się tym po prostu, ale zna Krzysztofa Cugowskiego, więc bardzo się ucieszyła z tego, że będzie mogła go posłuchać i po tym koncercie, muszę ci powiedzieć, że ona właściwie powiedziała, że ten koncert nie był fajny, ale była zafascynowana twoją grą. Dla mnie to było bardzo ciekawe, bo ona nie ma doświadczenia muzycznego, a jednak ty w jakiś sposób ująłeś ją swoim warsztatem, tym, w jaki sposób wyrażasz trochę inną stylistycznie muzykę niż jazz. Chciałbym, żebyś mi teraz odpowiedział na takie pytanie, zaciągamy trochę ręczny, wracamy trochę back to the roots, jaka jest rola perkusisty w zespole muzycznym?

A pozwolisz mi jeszcze na dwa słowa komentarza? Przede wszystkim kłaniam się twojej mamie, bo to przemiłe słowa, ale chcę ci powiedzieć o jeszcze jednej rzeczy powiedzieć, bo czuję, że nie dokończyliśmy wątku, a to jest ważne. Krzysztof Cugowski zaprosił takich muzyków jak ja, Robert Kubiszyn, który jest basistą światowego formatu, Tomek Kałwak i Jacek Królik, który może nie jest jazzmanem, ale na pewno ma wielkie doświadczenie, jest kierownikiem zespołu. Mam dwie takie refleksje, którymi chciałem się podzielić ze słuchaczami. Miałem takie podejrzenia, że to będzie przypominało decyzję Stinga z bodajże 1985 roku, kiedy był „Bring on the night”, w którym brali udział Omar Hakim, Kenny Kirkland, Branford Marsalis, Darryl Jones, Mino Cinelu. Powiem wam taką ciekawostkę, bo tego się znikąd nie dowiecie, się znikąd, że Krzysztof chciałby bardzo pozwolić nam na „psoty”, na to co zauważyła twoja mama, ale Jacek Królik jako dyrektor artystyczny zespołu bardzo dba o czystość tego gatunku. Jest taka sytuacja, że on pilnuje, żeby psy nie zerwały się z kagańca, mimo że to jest konflikt, bo Krzysztof by bardzo chciał. Krzysiek chciałby, żebyśmy grali solówki z Kubiszynem, a my tam mamy dwa razy po dwa takty. I to jest właśnie ciekawostka. Fani Budki Suflera, którzy przychodzili na te koncerty w Łodzi, powiedzieli, że oczywiście fajnie gramy, ale to jest wszystko za porządnie. Zobacz, jaka jest paranoja sytuacji, że de facto zostali powołani muzycy jazzowi, ale starają się grać jak najbardziej porządnie i żeby nie było tej psoty. Trochę dziwna kolejność, z której ja się jednak cieszę, bo odrabiam zajęcia, których do tej pory nie miałem, muszę wejść w takie struktury, żeby mnie tam nigdzie nie ciągnęło.

To wróćmy do pytania: jaka jest rola perkusisty w zespole?

Mówi się, że jaki bębniarz taki zespół, ale to tak można ze wszystkim powiedzieć, świetny samochód bez kół nie pojedzie. Widzę po tym, jak często z kolegami się wymieniamy, jak są zastępstwa w ostatniej chwili. Bardzo lubię takie rzeczy, często powtarzam, że jestem jak ojciec Juda Tadeusz od spraw beznadziejnych. Zawsze mnie podnieca najbardziej, jeśli ktoś zadzwoni, że naprawdę jest problem, nie będzie próby i musimy zagrać koncert – kocham takie sytuacje.

Dobrze, że są tacy ludzie.

Podnieca mnie to niesamowicie. Dzięki moim obserwacjom mogę powiedzieć, że każdy tak dużo swojej osobowości wnosi, że zmiana perkusisty kompletnie zmienia kierunek, w którym zespół idzie, nawet jeśli staramy się grać bardzo podobnie do poprzednika, to są takie niuanse. Powiem też jako ciekawostkę, że na Broadwayu w Nowym Jorku wymaga się, żeby zastępca grał identycznie jak poprzednik, film musi być zagrany dokładnie tak samo, na tych samych instrumentach, ponieważ to jest kwestia odpowiedzialności za tancerzy i ich przyzwyczajenia. Gdybyśmy zaczęli tam grać od siebie, to byłoby to wielkim minusem. Dużo zależy od kierownika muzycznego. Spotykam się w swojej branży z bardzo różnymi podejściami, nie będę wymieniał nazwisk, ale niektórzy są otwarci na to, że skoro przyszedł nowy człowiek, to dajmy mu grać po swojemu, bo będzie się lepiej czuł, a wtedy ta muza pójdzie troszeczkę w innym kierunku, a niektórzy są bardzo konserwatywni i jeśli tylko coś będzie nosiło znamiona indywidualności, to będzie błędem. Jako profesjonalista muszę mieć świadomość i próbować wyczuć, chociaż my się na tyle znamy w tym środowisku, że wiadomo, że jeśli do zadzwoni do mnie pan X, to będę wiedział, kto to jest i czego on będzie wymagał. Moja rola jest taka, żeby nie popełniać błędów na wejściu, tylko od razu się dostosować. Jeśli wiem, że on jest konserwatywny, to będę grał konserwatywnie i odwrotnie. Mam takie sytuacje, gdy przez dwa miesiące biorę udział w mocno hermetycznych projektach i nagle wchodzę do projektu, gdzie ktoś bierze mnie i wręcz zachęca mnie, żebym „rozrabiał” – muszę się otrząsnąć z tych kajdanów, rozerwać je i nie przespać sytuacji. Takie rzeczy dzieją się u mnie na co dzień.

Dzięki moim obserwacjom mogę powiedzieć, że każdy tak dużo swojej osobowości wnosi, że zmiana perkusisty kompletnie zmienia kierunek, w którym zespół idzie, nawet jeśli staramy się grać bardzo podobnie do poprzednika.

A spotkałeś się z takimi opiniami, że perkusiści nie są muzykami w takim sensie jak na przykład pianiści?

Niestety tak. Dlatego pojawiają się takie głupie żarty, że wszyscy muzycy i perkusista. To mnie akurat wyjątkowo boli, oczywiście staram się do tego podejść na luzie, bo ja nie mam kompleksów z tego powodu, nie muszę nikomu nic udowadniać, ale niestety tak jest. W Polsce jest teraz bardzo wysoki poziom, to się tak zmieniło przez lata, każda dekada obsypuje nas nowymi młodymi gwiazdami perkusji, ale uważam, że bębny nie są naszym instrumentem narodowym, to wynika też z charakterystycznej muzyki ludowej, która nie jest naszą mocną stroną. Jeśli kogoś obrażam, to przepraszam, nie gniewajcie się, ale myślę, że wszyscy wiecie, o czym mówię, że to wymaga mnóstwo pracy i świadomego ćwiczenia tego metronomu, tych metod, potem oduczania się tego metronomu, ale ten time musimy rozwijać, to nie jest naturalny dar od boga, jaki mamy w tej szerokości geograficznej.

Pozostaje po prostu ćwiczyć. A załóżmy taką sytuację, że dzwoni do ciebie ktoś z propozycją projektu i chciałbym zapytać, jak wygląda twój proces przygotowania się, od telefonu do zagrania koncertu, jak ty sobie to organizujesz?

To jest tak zwany dzień powszedni Czarka Konrada.

Masz ustalone kryteria pracy przy projektach muzycznych?

Gdybym miał wymagania i powiedział, że jeśli pan nie przyśle tego i tego, to ja wtedy nie wezmę udziału, to bym się pozbawił wielu fajnych projektów. Ja pełnię rolę sidemana, jestem do tak zwanych szybkich prac, zwłaszcza podniecają mnie te beznadziejnie szybkie. To wygląda w taki sposób, że zazwyczaj drogą mailową dostaję nagranie, może to być demo, jeśli projekt dopiero powstaje, lub nagranie, jeśli jestem zastępcą oraz nuty. To jest wersja idealna, optymistyczna i optymalna, ale czasami niestety może się zdarzyć tak, że ktoś przyśle nagrania i nie przyśle nut. Mówię szczerze, że to bardzo boli, to jest po prostu strata czasu, że ja zamiast to przegrać i umieć, tracę godziny na spisywanie tego. Wiadomo, że mam doświadczenie i to idzie szybko, ale uważam, że to jest strata czasu. Nie chcę powiedzieć, że jak ktoś nie zna nut, to jest bezwartościowym artystą, wielu naszych kolegów nie zna nut, jak na przykład Dennis Chambers i paru innych. Nie wiedziałeś?

Nie wiedziałem.

Grzesiek Grzyb świętej pamięci nie znał nut i tak fantastycznie funkcjonował, miał zresztą genialną pamięć, uważam, że ci, którzy nie znają nut, mają od nas lepszą pamięć – tu otwieram kolejną puszkę Pandory. Wielokrotnie załapałem się na tym, że ja naprawdę jestem niewolnikiem, gram jakiś projekt ileś razy i ja te nuty mam, mimo że powinienem już dawno grać na pamięć. Także jeśli te kryteria są spełnione to jest super. Natomiast może być tak, że ja widzę z tego, jak jeszcze kiedyś wynajmowałem ćwiczeniówkę, że zespoły, mam wrażenie, mają na to czas. Nie wiem, czy im zazdroszczę, czy nie. ale wtedy wiem, że na pewno tworzą jakiś jeden organizm, utwory powstają wiele tygodni i oni razem ćwiczą, czasami ktoś wnosi do tego jeden riff, u nas się to nie zdarza, jest pełna produkcyjność tych działań, ewentualnie, jeśli to ma być żywiołowe, wtedy się spotykają muzycy bardzo kreatywni i wymagają od ciebie też świeżości. Co ciekawe, że czasami unika się prób, żeby właśnie nie zabić tego elementu ryzyka i nawet strachu. Takie sytuacje też mają miejsce, żeby nie grać w sposób bezpieczny.

Uważam, że ci, którzy nie znają nut, mają lepszą pamięć.

No właśnie, to jest trochę inne podejście. Możesz mieć podejście takie sidemańskie (sideman – muzyk, który na stałe nie jest w składzie zespołu, tylko zostaje wynajęty do zagrania konkretnego utworu, nagrania płyty, zagrania trasy), jakie masz ty, możesz mieć podejście zespołowe, czyli pracujesz nad tą muzą przez długi czas i potem „pach” – jest.

Tak, ale też często się zdarza tak, że charakter nie pozwala na takie otwarcie. Ja byłem świadkiem jak Tymon Tymański otwierał Leszka Możdżera, który był świeżo po studiach na początku lat dziewięćdziesiątych. Był wtedy kultowy zespół Miłość, tam się poznaliśmy przy okazji ich uczestnictwa w Jazz Juniors, a potem przez 3 lata grałem z Leszkiem u Zbyszka Namysłowskiego i mieliśmy mnóstwo czasu, żeby porozmawiać o muzyce. Leszek zrobił to bardzo eksternistycznie, skończył studia na fortepianie głównym, był mocno w strukturach klasycznych i Tymon go „uniegrzecznił”. Specjalnie używając prowokacji zrobił z niego takiego „chuligana” i teraz to „chuligaństwo” stało się jego wielką zaletą, Leszek jest nieobliczalny, ale on to zrobił super szybko. U mnie to trwało latami, nie miałem takiego mentora, który by mnie poprowadził, u mnie ten proces trwał długo, żeby właśnie z takiego grzecznego chłopca po Akademii Muzycznej, który dba o dźwięk, o to, żeby wszystko było piękne, stać się „chuliganem” na bębnach. Dla mnie to było szokujące, nie potrafiłem uderzyć po chamsku w talerz, a okazało się, że to jest też niezbędne, więc musiało się w moim życiu wiele dziwnych rzeczy zdarzyć, niekoniecznie pięknych i fajnych, żebym dzisiaj potrafił brutalnie uderzyć w talerz, tak jakbym po studiach nie potrafił.

Czy możesz powiedzieć, że utrzymujesz się z muzyki?

Tak, tylko i wyłącznie, nic innego nie robię, aczkolwiek z moją neurotyczną naturą, jak jest czasami jakiś dwutygodniowy przestój, naprawdę kiedyś bardzo poważnie myślałem, żeby być kurierem rowerowym, ponieważ mam „zakrętkę” też na fitness. Jednak jak mi ktoś uświadomił, że trzeba 100 km dziennie robić rowerem i jeszcze ta praca nie jest gwarantowana, tylko trzeba walczyć o zlecenia, to stwierdziłem, że na tym mogę polec. Więc ten niepokój jest, natomiast żyję tylko z muzy, jakoś to się jeszcze udaje.

A jest jakieś takie zlecenie, jakaś propozycja, której byś nie przyjął muzycznie?

Wiesz, że mamy teraz dylemat i to jest bardzo na czasie, mam na myśli ekspansję disco polo. Rozmawiałem ostatnio z Markiem Radulim, bo on bardzo interesuje się socjologią i pytałem go, w którą stronę, jego zdaniem, ta muzyka rozrywkowa będzie w Polsce zmierzała, i on ma podejrzenia, że disco polo wejdzie na salony, że jest tak mocno dotowane i za chwilę tam będą „żywi” muzycy, już tam są „żywi” muzycy. Nie chcę mówić kto, ale to już nie jest tylko granie na parapetach, tylko powstają zespoły, budżety są coraz większe i to będzie ten dylemat moralny. To pęknie na pewno. Miałbym wielki dylemat, bo utrzymuję rodzinę, gdybym dostał telefon od kogoś z topu, byłoby mi ciężko, bo ja bardzo szanuję pracę. Na szczęście takiego telefonu nie dostałem i pewnie go nie będzie, bo już jestem za stary, ale do jakiegoś przystojniaka dwudziestopięcioletniego jakiejś gwiazdy bębnów być może zadzwoni ktoś i będzie miał dylemat, czy kasa, czy szacunek w środowisku. A może się okaże, że to kiedyś będzie mainstream, wtedy już nikt się nie będzie zastanawiał. Dzisiaj mamy taki lekki problem i w kuluarach mocno o tym szepczemy.

Bardzo się zastanawiam, w którą to stronę pójdzie i też nie znam odpowiedzi na to pytanie, gdzie wylądujemy z tą muzą, która, powiedzmy sobie szczerze, estetycznie nie jest najwyższych lotów. Brałeś udział w nagraniu ponad stu pięćdziesięciu płyt z gatunku szeroko pojęty jazz. W plebiscycie Jazz Forum dopiero od niedawna Michał Miśkiewicz zajął twoje miejsce, współpracowałeś z orkiestrami Sinfonia Varsovia, Krzysztofem Pendereckim, nie znam muzyka, który na dźwięk twojego nazwiska nie pokiwałby z aprobatą głową, że cię zna i ceni. Na dokładkę jeszcze razem z zespołem Włodka Pawlika masz na swoim koncie nagrodę Grammy, nie jeden muzyk chciałby mieć taki dorobek jak ty. W związku z tym co osiągnąłeś, jakie były twoje najtrudniejsze chwile?

Tych chwil było dużo, ja nie jestem takim dzieckiem szczęścia, więc ja się mocno zmagałem. Nie chciałbym, żeby nasz rozmowa to była spowiedź, ale mogę tak ogólnie powiedzieć, że to się wszystko rodziło w bólach. Podejrzewam, że zależy ci na tym, żebym jednak mimo wszystko uchylił rąbka tajemnicy, to opowiem o takim początku. To był czas liceum, wtedy już dwa lata grałem na perkusji, byłem dosyć sprawny, bo już wtedy ostro ćwiczyłem, ale miałem zero doświadczenia, nie wiedziałem, o co chodzi z nutami i właśnie ten mój idol Robert Piechowiak grał w szkolnym big-bandzie, jakoś mu się ten big-band udało złożyć i ponieważ był w klasie maturalnej, to próbował się trochę z tego wymigać, bo miał mnóstwo nauki, widział że jestem młody zdolny, zapatrzony w niego i zrobił taką woltę, że na jedną z prób wsadził mnie do tego big-bandu z nadzieją, że to się jakoś przyjmie, bo tak jak powiedziałem, byłem bardzo osłuchany. To było silne przeżycie, ja przyniosłem bębny, a wszyscy pytali: kiedy Robert będzie? Odpowiedziałem, że nie będzie, ja dzisiaj gram. Tak się zaczęło, a grając w big-bandzie jest duża różnica czy masz piętnaście, czy osiemnaście lat, w dorosłości taka różnica wieku się zaciera. To byli starsi koledzy, a dęciacy, do dziś to jest grupa takich „chuliganów”, mam nadzieję, że się nie gniewacie.

Potwierdzam.

Po prostu The Cats i oni też tacy byli. Ja nie znałem zapisu nutowego, a zapis bigbandowy jest taki, że w tych nutach nie ma dokładnej partii, tak zwanego winogrona, są tylko momenty, w których musimy zaakcentować i wspomóc ten big-band. Natomiast wszystko to, czego nie widać w nutach, my musimy wypełniać i grać. Pamiętam wszystko co do każdej nuty, graliśmy wiązankę przebojów Beatlesów Klub Samotnych Serc Sierżanta Peppera.

Kojarzę.

Mam nadzieję, że nic nie knocę. To nie był jazz, tylko wiązanka Beatlesów, nawet jestem w stanie zaśpiewać początek, bo to była mocna trauma. To poszło na pierwszy ogień i dosłownie po ośmiu taktach jest hamowanie, ledwo się zalogowałem na ten pierwszy fragment i za chwilę było zwolnienie, drugi fragment, a ja nie wiedziałem, co grać i naprawdę to się wszystko sypało z powodu mojego braku doświadczenia. Pierwszą moją myślą było to, że gram tylko na ucho, ale to się nie mogło udać, bo ledwo się dobrze poczułem, już było hamowanie, potem stwierdziłem, że trzeba się trzymać nut, no to grałem z nut, ale grałem groove, bo tam nie było napisane, tylko zaznaczone akcenty. Jak się domyślasz, poszło wszystko niestety w złą stronę i mnie wyrzucili z tego big-bandu. Dęciacy zaczęli krzyczeć brzydko, było jak w filmie Whiplash, to była tragedia, przyszedłem do klasy i beczałem, zamknąłem się i nie chciałem świata widzieć. Wydawało mi się, że to jest mój koniec – w pierwszej klasie liceum, więc to się bardzo w bólach rodziło. Pamiętam, że dwóch kolegów, pamiętam którzy, pukali do tej klasy bardzo mocno i powiedzieli: słuchaj, zobaczysz, przyjdzie jeszcze taki dzień, że będą chcieli z tobą grać. Potem były pierwsze koncerty, pamiętam rok dziewięćdziesiąty, kiedy zacząłem grać ze Zbyszkiem Namysłowskim. Nagle jako osoba no name trafiam do zespołu gwiazd z Januszem Skowronem i Zbyszkiem Wegehauptem i graliśmy taki koncert antenowy na żywo na Myśliwieckiej i wtedy pamiętam, że nagłaśniał nas świętej pamięci Wojtek Przybylski, graliśmy w słuchawkach, bo była reżyserka, ale reżyserka na Myśliwieckiej nie ma okna, a więc sound został ustawiony. To był koncert w południe, po Wiadomościach. Zaczęło się, start, poszło, czerwone światełko, ja nabijam, a w słuchawkach nic nie słychać i nie mam koła ratunkowego, bo nikt mnie nie widzi, zrzucam te słuchawki, a tu kontrabas bez pieca, nic nie słychać, słyszysz gdzieś zalążki saksofonu i cały koncert tak, żeśmy uciągnęli. Wtedy jeszcze byłem w szkole, wracam do domu, a koledzy z uśmieszkiem: no, no, słuchaliśmy, ale nie żarło za dobrze. Tych opowieści mam setki. Chcę powiedzieć, że to nie jest tak, że się rodzisz i masz od razu sukces. Wielokrotnie trzeba było mocno dać ciała, co strasznie przeżywałem, wydawało mi się, że to już koniec.

To nie jest tak, że się rodzisz i masz od razu sukces. Wielokrotnie trzeba było mocno dać ciała, co strasznie przeżywałem, wydawało mi się, że to już koniec.

Wspominałeś o sukcesie, jak ty definiujesz sukces bycia muzykiem?

Dla mnie sukcesem jest to, że mając 52 lata, utrzymuję się z muzyki, moje nazwisko jest rozpoznawalne i mam nadzieję, że jestem szanowany w środowisku i wciąż ludzie chcą ze mną grać. To jest mój największy sukces.

Przejdźmy teraz do takiego bardziej technicznego tematu, może bardziej interesującego osoby, które właśnie grają na perkusji albo chciałyby zacząć grać na perkusji. Pomówmy trochę o sprzęcie, ile zestawów perkusyjnych obecnie posiadasz?

Nie jestem osobą, która mogłaby się chwalić, bo mam tak na dobrą sprawę cztery zestawy, a muzycy mojego pokroju mają dużo więcej instrumentów, chociaż myślałem ostatnio o takiej sytuacji, że można by mieć jeden zestaw, tylko złożony z trzech bębnów basowych i tomów od ósemki do osiemnastki, ale szybko mógłby ktoś mi przerwać i powiedzieć, że to nie chodzi tylko o wielkość bębnów, ale też ich charakter, więc moi koledzy zacni mają różne zestawy. Ja mam zestaw do jazzu, mam Gretscha, ale też przemysłowego takiego Catalina Jazz, jestem bardzo z niego zadowolony, mam bęben osiemnastkę, bębny główne DW Collectors na bębnie dwudziestce, I teraz w trakcie tej przygody z Krzysztofem Cugowskim gram na bębnach rockowych, ale to są bębny PDP – jestem endorserem firmy Gewa, Krystian Czarnecki jest moim przełożonym, firmy się połączyły, dzięki czemu mogę grać na trzech różnych instrumentach. Te bębny były przeznaczone do mojej ćwiczeniówki, ale je stamtąd wyjąłem i zacząłem grać na nich koncerty, powiem ci, że spotkałem się z takimi trochę docinkami, oczywiście mój szef jest zachwycony – mówię o Krystianie – bo wszyscy zobaczyli, że na PDP też można dobrze brzmieć. Ja z tym nie mam problemu, bo nie jestem gadżeciarzem, nie mam czegoś takiego, że „zastaw się, a postaw się”. Nie chciałbym mieć jakiś bębnów niszowych, w sensie szkolnych, ale też to nie jest dla mnie powód do chwalenia się. Czasami są szokujące rozwiązania, że nie mam Rolls-Royce’a w przypadku bębnów rockowych i jazzowych, bo Gretsch Catalina mocno się różni od Gretscha z lat pięćdziesiątych i cena jest razy osiem. Jestem endorserem firmy Sabian, zaopatrywanej przez Music Info z Krakowa. Nie jestem snobem, nie przykładam większej wagi do sprzętu, nie będę cię uświadamiał, myślę, że ty mógłbyś mnie zawstydzić, pytając mnie z jakiego drewna są zrobione instrumenty albo z ilu warstw. Jestem mocno zakochany w muzyce, ale nie w sprzęcie.

Tutaj się z tobą zgadzam, też nie mam podejścia gadżeciarskiego, wolę wpiąć się do wzmacniacza, a jestem basistą, nic tam nie kręcić, żeby to brzmiało i nie chcę kombinować.

Jeśli jesteś basistą, to pewnie znasz anegdotę, jak wszyscy chcieli po Pastoriusie basówkę, a okazało się, że to był normalny jazz bass. Ja też byłem świadkiem, z kolei w świecie muzyki klasycznej, że przyjechał wybitny flecista James Galway, poszedłem na koncert i z zaciekawieniem słuchałem. Jakaś dziewczynka siedziała na widowni, podziwiała, bo pan ma złoty flet za dziesiątki tysięcy dolarów. A on na to: a ty na jakim flecie grasz?
– Mam taką Yamaszkę szkolną.
– A możesz pokazać?
Wziął tę Yamaszkę i jak pierdyknął, to był James Galway w dalszym ciągu. Ja wtedy odpadłem. Takich sytuacji widziałem wiele, tych jam session, gdzie siadali najwięksi bębniarze, jeszcze w klubie Remont przyszedł Jack DeJohnette i stały bębny Trova pozaklejane plastrami, Jack nie wie, na co się pisze…

Człowieku uciekaj! [śmiech]

A Jack siadł i brzmiał jak na płytach. Takich sytuacji widziałem setki i wierzę, że sound jest gdzieś głęboko w sercu. Oczywiście życzę każdemu, żeby miał fajne graty, bo to jest inspirujące, żeby ten dźwięk był jak najlepszy, rzeczywiście w studio trzeba o to mocno dbać.

A dużo czasu poświęcasz na szukanie brzmień na potrzeby koncertów, nagrań?

Do studio się dosyć mocno przykładam, każdy ma swoją koncepcję, ale ja lubię mieć nowe naciągi, ale takie dwa dni grane, że one nie mają problemów z tym, żeby się poukładały, bo, jak pewnie wiecie, po założeniu nowego naciągu, on ma tendencję do obniżania się przez pierwsze godziny, czasami potrafi nawet o tercję zjechać i trzeba cały czas nim kręcić. Podglądałem kiedyś Dave’a Weckl, miałem przyjemność grać z nim na jednej scenie i tak trochę od kuchni widziałem, jak on stroi. On jest maniakiem strojenia bębnów, sam sobie miksuje bębny i daje tylko prawo-lewo i na jednej próbie to trzy razy przestrajał całe bębny. To świadczy o tym, jaki to jest zawiły proces.

A co byś poradził takim perkusistom, czy w ogóle muzykom, którzy gonią za sprzętem, typu kolejny zestaw w przypadku perkusistów, jakiś kolejny instrument perkusyjny w zestawie, zamiast poświęcać czas na ćwiczenie, na granie?

Nie mam aż takiej ideologii, jeśli ktoś może sobie na to pozwolić, to super, trzymam kciuki! Nie jestem takim mędrcem, który by powiedział: słuchajcie, to nie ma znaczenia. Uważam, że jeśli ktoś profesjonalnie zajmuje się muzyką, powinien mieć dużo instrumentów, to nie jest tak, że ja kogoś na swoją stronę przeciągam, absolutnie nie, podziwiam i trzymam kciuki.

Wielu muzyków, szczególnie początkujących, szuka inspiracji w instrumentalistach grających na tym samym instrumencie, na którym oni zaczynają grać. Kim lub czym ty się inspirujesz jako muzyk?

Zanim odpowiem na to pytanie, chcę powiedzieć, że z moich obserwacji często widać, że ktoś jeszcze jest w tym okresie zakochania i tutaj są czasami takie karykatury. Ostatnio buszując na strychu, znalazłem taką gazetkę, gdzie byłem na okładce węgierskiego czasopisma Dobosok. Miałem przyjemność reprezentować nasz kraj na takim festiwalu krajów demoludów bloku wschodniego i zresztą tam uzyskałem taką sympatię publiczności. Był to chyba 2001 rok i tam występował młody Gergo Borlai, nikt go wtedy nie znał. On był oczywiście mocno zaawansowany, ale miał taką zakrętkę na Colaiutę, przypominam, że był to rok 2001, kiedy Vinnie grał na białym Gretschu z czarnymi śrubami.

Warto powiedzieć, że Gergo Borlai jest bardzo technicznym perkusistą..

W tej chwili jest bardzo szanowany w LA i gra niestety z moimi idolami. Też mocno to przeżywałem, że nie zabrakło mu odwagi, żeby tam pojechać. Ja nie miałem takiej odwagi. Inna sprawa, że ożenił się z dziewczyną, która była koleżanką Jimmiego Haslipa i Scotta Kinseya, czyli moich idoli i wszedł w te tryby. On jest głównie ceniony za technikę i może sobie pozwolić na ten wątek solowy. Wtedy karykaturalne było to, że był jak skóra zdjęta z Colaiuty, mimo, że teraz jest zupełnie kimś innym, wypracował swój styl. Czasami śmieszy mnie, jak ktoś mocno naśladuje swojego idola, ale z całym bagażem jego niedoskonałości, czyli jak ktoś utyka trochę na jedną nogę, to on też utyka, mimo że jest zdrowy, to z kolei bawi bohaterów tych historii, bo czemu on kuleje, skoro mógłby nie kuleć. Też oczywiście miałem taki etap. Wiadomo, że się wzorujemy, ale potem ważne jest to, żeby myśleć po swojemu. Miałem taki moment, pamiętam, że wydawało mi się, że już mam swój styl, ale jak dobrze szło na koncercie, to jak zamykałem oczy, podświadomie widziałem wideo tego mojego idola, co on by czuł, jakby tu był, to był też trudny moment, więc się też zmagałem z takimi rzeczami, na szczęście to już wiele lat jest za mną. Jestem bardzo otwarty na takie rzeczy i potrafię zarwać noc przez YouTube, że gdzieś mnie coś tak mocno kopnie, że nie mogę potem sobie z tym poradzić. Jestem mocno wrażliwy na doskonałość świata w tej materii.

Śmieszy mnie, jak ktoś mocno naśladuje swojego idola, ale z całym bagażem jego niedoskonałości, czyli jak ktoś utyka trochę na jedną nogę, to on też utyka, mimo że jest zdrowy.

Ale nie są to tylko perkusiści?

Zdecydowanie nie.

Pochodzisz z muzycznej rodziny i uczysz teraz gry na perkusji, od niedawna na Uniwersytecie Muzycznym w Warszawie, występujesz również solo, prowadzisz warsztaty i tak dalej. Co byś poradził osobie zainteresowanej grą na perkusji, która chciałaby się jakoś muzycznie rozwijać w tej dziedzinie, jaka droga według ciebie jest optymalna do tego, żeby zostać perkusistą?

Nie mam na to recepty, mogę tylko dzielić się obserwacjami. Jeśli próbuję porównać młodych perkusistów dzisiaj i młodych perkusistów, gdy ja zaczynałem, wydaje mi się, że przez to, że my nie mieliśmy takiego dostępu jak teraz, że ta muza jest wszędzie, to słuchaliśmy płyt bardziej głęboko, to znaczy, jeśli interesowaliśmy się jakąś płytą, to znaliśmy ją na pamięć. A teraz jest trochę tak, że tych płyt są miliony. W takim momencie życia dla mnie jest to wielki plus, ja potrafię z tego korzystać, takie mam wrażenie, ale jeśli ktoś zaczyna swoją drogę i jest przesłuchiwanie po 12 sekund z każdego utworu informacje, często te informacje są też mylne, bo czasami na Spotify jest data zamieszczenia materiału, a nie data wydania. Tutaj bywają zabawne, a czasami tragiczne historie. Ja bym zaapelował, żeby przede wszystkim słuchać dużo muzyki, ale słuchać tak na serio. Może mnie ktoś spytać jakiej, ale ja nie jestem w stanie stworzyć listy, bo nie ma na to recepty, nie wiadomo, w którą stronę muzyka będzie zmierzała. To, że my mieliśmy owoc zakazany, powodowało to, że my naprawdę byliśmy głodni tej wiedzy, a teraz jest to powierzchowne. Uważam, że spisywanie samemu jest sto razy bardziej wartościowe niż ściągnięcie gotowej transkrypcji z internetu, to sprawdziłem i pod tym mogę się podpisać.

A edukacja muzyczna jest potrzebna, żeby być perkusistą?

Znam wielu samouków, którzy też sobie doskonale radzą. Mimo że uczę na uniwersytecie, uważam, że niekoniecznie.

A jak oceniasz poziom edukacji muzycznej w Polsce obecnie? Jesteś wykładowcą, więc możesz coś o tym powiedzieć.

Trochę nie wypada mówić o naszej szkole, a do innych nie jeździłem z wizytacją.

Ale spotykasz perkusistów, którzy przychodzą do ciebie na warsztaty, słuchasz ich, spędzasz noce na Youtube.

Poziom rośnie i ja to też widzę na koncertach, a zawsze mam głód poznawania nowych twarzy i to nie jest tak, że jak mamy koncert jako ostatni, bo jesteśmy gwiazdami, to ja sobie siedzę w garderobie i popijam drinki, tylko przyjeżdżam zawsze wcześniej i natychmiast biegnę na tył sceny, zobaczyć, kto tam nowy, pytam technikę, kto to jest, jak się nazywa, jak widzę, że jest groza, to zapisuję, potem jest analiza na YouTubie, skąd on się wziął, także mam „podpałkę”. Powiem ci, że w Stanach jest tak samo, to nie jest tak, że nie ma takiej postawy, jak mogłoby się kiedyś wydawać, że jak ktoś jest gwiazdą, to już ma muchy w nosie. Muzycy topowi interesują się bardzo tym, żeby wiedzieć co tam nowego nadciąga. Ja się bardzo tym interesuję i zauważyłem, że poziom profesjonalizmu jest tak inny niż 10 lat temu, perkusiści są otoczeni wspaniałym sprzętem, mają podejście, nie grają głupot, tylko to co trzeba, to mocno ruszyło, naprawdę.

À propos tej edukacji, czy uważasz, że taka stricte klasyczna edukacja również dla perkusisty, to jest coś, co może go w jakiś sposób zablokować do grania jazzu czy muzyki rozrywkowej?

Mogłaby zablokować. Ja się też trochę z tym musiałem zmagać. To jest trochę tak, że jak ktoś jest skazany przez boga czy przez geny, że ma grać to i tak będzie grał, nikt mu w tym nie przeszkodzi. Ja czerpałem korzyści z tego, że się wychowywałem w trochę innym świecie a i tak dane mi było grać – grałem i dalej gram. A z kolei, jeśli ktoś nigdy nie miał do czynienia z klasyką i gra tylko na bębnach, to oczywiście w pewnych gatunkach jest mu to niepotrzebne, będzie to wspaniale robił, ale nie daj boże dojdzie do takiej sytuacji, że ma ten swój rozrywkowy zespół i będzie na festiwalu jakiś projekt z orkiestrą, pojawi się tam dyrygent, to będzie wielki szok, bo jest to jest inny świat, trzeba wiedzieć, jak się zachować. To jest też kwestia takiej etykiety, żeby wiedzieć, jak się zachować, ale można to wszystko pogodzić przy odrobinie inteligencji i jakiegoś ogarnięcia.

Jak ktoś jest skazany przez boga czy przez geny, że ma grać to i tak będzie grał, nikt mu w tym nie przeszkodzi.

Osobiście uważam, że będąc muzykiem, a szczególnie basistą, warto wziąć chociaż kilka lekcji na perkusji. Wiedziony tym przekonaniem, zacząłem trochę grać dwa lata temu, niestety moja sąsiadka nie podzielała mojej mojej pasji i musiałem z tego zrezygnować. Chciałem cię zapytać o takie trudności, z jakimi spotykają się osoby grające na perkusji? Co może zniechęcić do tego, żeby na tej perkusji grać?

Wydaje mi się, że na każdym instrumencie mogą być kontuzje. Miałem w życiu parę sygnałów, ale ja dbam świadomie o formę, uprawiam dużo sportu, żeby wciąż być fit i gotowy. Nie mówię o samym graniu, bo ludzie najbardziej to postrzegaja, pytają, ile tracę kalorii podczas koncertu. To jest bzdura, nie tracisz kalorii. Sam koncert to nie jest ciężka praca, ciężka praca to dojechać samochodem 500 kilometrów, zagrać i wrócić na noc. Pytanie, jak twój organizm, kręgosłup szyjny na to zareaguje. Tego też się trzeba uczyć. Ja uczyłem się strategii, analizując, kiedy była kontuzja. Więc kontuzja jest najbardziej prawdopodobna, kiedy siedzimy długo w samochodzie. Powiedzmy, że jesteś sześć godzin w samochodzie, przyjeżdżasz spóźniony na koncert, w tym stresie twój kręgosłup jest spięty, parkujesz i bierzesz ciężką rzeczy – wtedy może ci się krzywda zdarzyć. W takiej sytuacji, pod pretekstem szukania toalety, wybiegam z samochodu, pytam, gdzie jest najbliższa toaleta i na przykład biegnę szybko po schodach, tam w samotności, poza oczywiście toaletą, zrobię sobie z 25 pompek i zbiegając na dół, już jestem o ten krok dalej. Zawsze świadomie noszę rzeczy od najlżejszych, najpierw pałeczki, potem góra od siodełka, potem pierwszy ton, nigdy w życiu statywów. To jest doświadczenie, które jak nabyłem, życzę, żeby wszyscy mieli technicznych i nie musieli w ogóle się tym parać, ale tak łatwo nie jest, zanim będziecie gwiazdami, trzeba też swój etap przejść. Ja mam na dobrą sprawę technicznych tylko w zespole Krzysztofa Cugowskiego, a tak w 99 procentach sam noszę graty, ale już wiem, jak je nosić. Rozłożyłem statywy na dwie torby o podobnym ciężarze, podnoszę je też świadomie jak strongmani, to się nazywa martwy ciąg i idąc z nimi robię tak zwany spacer farmera. Śmiejemy się z tego, ale to jest celowe działanie, bo wszystkie kontuzje, jakich się nabawiłem, były spowodowane albo przez jazdę samochodem, albo zbyt szybkie dźwignięcie statywów, więc to są takie nasze niebezpieczeństwa. Główny problem to kręgosłup i widziałem, że paru moich znamienitych kolegów Lutek, Michał Dąbrówka i Michał Miśkiewicz mieli z tymi kręgosłupami przeróżne historie i naprawdę wiedzą o tym, też muszą ćwiczyć, gimnastykować się. Niektórzy mają specjalistyczny zestaw ćwiczeń, niektórzy są po prostu ogólnie rzecz biorąc w formie, ale widząc postać perkusisty profesjonalnego, nie wyobrażam sobie w tej roli jakiegoś dziadka spod budki z piwem, bo nie podoła temu wyzwaniu fizycznemu, jakim jest granie na tym instrumencie. Wiem, że też są inne sytuacje typu cieśń nadgarstka, łokieć tenisisty, ale nigdy jakoś nie postrzegałem tego zawodu jako niebezpiecznego, więc to pytanie mnie tak troszeczkę zaskoczyło, ale rzeczywiście jak sięgnę pamięcią, a to już u mnie 30 lat na scenie, to miałem kilka takich sytuacji, że trzeba było się mocno zastanowić.

Sam koncert to nie jest ciężka praca, ciężka praca to dojechać samochodem 500 kilometrów, zagrać i wrócić na noc.

To też daje takie sygnały, że możesz sobie to rozpoznać, jeśli oczywiście nie weźmiesz tego pod uwagę, to dostaniesz silniejszego kopa.

Najgorzej jak jest nagle, na przykład dźwigniesz i ci dysk wyleci, a musisz zagrać wieczorem, to wtedy tylko zastrzyk z ketonalu, żebyś był w stanie wytrzymać a na drugi dzień musisz od razu mieć umówionego masażystę, bo w ogóle nie wstaniesz z łóżka.

Porozmawiamy trochę, zbliżając się do końca, o takich współczesnych trendach, hit technologiach. Mamy rok 2019 – informacja dla tych, którzy będą tego odcinka słuchać później, na przykład w roku 2100. Jak oceniasz popularny obecnie wśród perkusistów trend do nagrywania drum coverów na YouTubie, czy to jest dobry sposób na to, żeby się promować, żeby się rozwijać jako perkusista, czy niekoniecznie? Niektóre są takie, że to już są mini produkcje filmowe, jakieś efekty specjalne, skoki na spadochronie i tak dalej.

Powiem ci, że ta obecna dbałość o jakość jest zawstydzająca, to jest robione na parę kamer, fantastyczny sound i tak dalej, ja nie czuję się godzien, żeby to oceniać, patrzę zawsze z podziwem i wydaje mi się, że może to jest dobra droga, ponieważ można skorzystać z hashtagu, jeśli gdzieś ktoś fascynuje się pewnym artystą i dzięki temu otworzy mu się okno z chłopakiem właśnie z Polski, czy z jakiegoś innego kraju. Gdybyśmy zamieścili nagranie mojego utworu, to ono będzie miało parę tysięcy odsłon, tylko tych najwierniejszych fanów, których mam i koniec. Nikt więcej tego nie zobaczy. Sądzę, że to jest celowe działanie, żeby taką metodą zachęcić do otwarcia swojego okna. Trudno mi to skomentować, to fajna droga, ale nie wiem, czy jedyna skuteczna. Na pewno ułatwia ludziom natknięcie się na gościa, ale z drugiej strony samo nagranie coveru, do tego zagranego podobnie do oryginału, to zawsze będzie jakiś element,nazwijmy to, etiudy, to nie będzie jeszcze kreacja, chyba, że ktoś to gra zupełnie inaczej, wtedy jest to coś wartościowego.

Są tacy, którzy grają jeden do jednego, są tacy, którzy coś dokładają od siebie.

Ale dzięki temu też możemy przez przypadek wpaść na kogoś, na kogo byśmy nigdy nie wpadli, bo słuchając kogoś, nagle otworzy się okienko, więc kliknę tam z ciekawości. Nie jesteśmy w stanie wszystkiego odtworzyć, bo tych nagrań są miliony.

A czy twoim zdaniem uczenie się przez internet to jest metoda na to, żeby się nauczyć grać na perkusji?

Nigdy w życiu nie miałem lekcji internetowej, ale myślę, że jest to przyszłość. Kiedyś była „technologiczna kurtyna”, teraz możesz się połączyć online ze swoim idolem z Ameryki, to jest coś nieprawdopodobnego, tak samo jak to, że technologia nagrań pozwala na zaproszenie gwiazdy, której w ogóle nie widzisz na oczy i która przesyła ci tracki – tak paru moich kolegów zrobiło i to jest wielka rzecz.

W jednym z wywiadów w sieci wspomniałeś, że może ukaże się twoja kolejna solowa płyta. Pamiętam taką płytę One Mirror… Many Reflections z 99 roku. Przyznam się szczerze, że nie mam jej w oryginale, miałem ją jako kopię zapasową i przed rozmową chciałem jej posłuchać na Spotify, ale jej tam nie znalazłem. Tak jak wspomniałem wcześniej, rozmawiałem z Kamilem Barańskim, który w swojej opinii mówi o tym, że niekoniecznie powinno się wrzucać całe płyty na Spotify, tylko może kilka utworów. Jak to jest? Czy jeżeli ty zdecydujesz się nagrać swoją płytę, to wrzucisz ją w całości na jakąś platformę streamingową typu Tidal, Spotify, czy raczej nie?

Gdybym ja bym producentem i wydawcą, to mógłbym takie decyzje podejmować, a tak to jest zawsze decyzja wydawnictwa, być może konsultowana z artystą. Jeśli chodzi o płytę One Mirror… Many Reflections, to ona bardzo szybko się rozeszła i nie było dodruku, więc dlatego nigdzie jej nie ma. Sam cudem jakimś mam chyba jeden egzemplarz, nawet nie mam możliwości, żeby komuś w prezencie dać. Ja dzięki Spotify poznałem mnóstwo niesamowitych nowych nazwisk, więc ja tego używam, ale wszyscy wiemy, to nie jest tajemnica, że Spotify jest krzywdzący, bo z tego muzycy nie mają prawie nic, ale daje też jakąś reklamę i przy dzisiejszej szybkości życia jest okienkiem do zareklamowania się. Płyty w ogóle się przestały sprzedawać, na koncertach sprzedaję płyty i to jest jakieś niszowe działanie. Tego nie unikniemy, nie chcę być też oldschoolowy i mówić, że musi być krążek, zapach i tak dalej, bo sam też z tego korzystam.

Wszyscy wiemy, że Spotify jest krzywdzący, bo z tego muzycy nie mają prawie nic, ale daje też jakąś reklamę i przy dzisiejszej szybkości życia jest okienkiem do zareklamowania się.

Zgadza się. Zbliżamy się do końca. Mam jeszcze dwa szybkie, a może nie takie szybkie pytania. Czarku, czym dla ciebie jest muzyka?

Jest całym moim życiem i pojęciem szczęścia i bólu też, bo to, że jestem gotowy odczuwać na tak wysokim poziomie i tak głęboko, to potem jak coś idzie nie w tę stronę, to ja to dwa razy mocniej odczuwam, więc bywa też okrutnie. To jest tak jakbyś całe życie gotował wykwintne dania, a okazuje się, że ludzie je kupią tylko wtedy, kiedy je polejesz keczupem. Podobnie jest z muzą i to mnie strasznie boli w ostatnim czasie, ale nie chcę narzekać, bo jest jeszcze paru wartościowych wykonawców na świecie, ale obecny kierunek jest taki trochę niebezpieczny. Żałuję strasznie, że piosenki przestały być inspirujące – zapętla się dwa czy cztery i to jest cała forma, tu mogę być oldschool i trudno, jeśli komuś to się nie podoba, ale tęsknię za tymi piosenkami, dlatego nie słucham radia w ogóle, niestety. Jeśli gdzieś jadę, to słucham tego, co chcę, w radiu nie nie jest mnie w stanie uszczęśliwić, no chyba że radio Classic.

Polecam podcasty.

Dzięki.

A jeszcze ostatnie pytanie, gdyby ktoś chciał się z tobą skontaktować, to gdzie może cię znaleźć w sieci?

Ponieważ nie biorę udziału w mediach społecznościowych, ale mam swój fanpage na Facebooku, można znaleźć maila na mojej stronie. Jestem otwarty, to nie jest tak, że do mnie nie można pisać, wciąż jestem zwarty i gotowy, więc jeśli ktoś miałby ochotę zaprosić mnie, to jestem jak najbardziej na tak. Nie jest tak, że mam jakieś wymagania, przyjmuję każdą pracę z wielką chęcią.

Czyli jesteś otwarty, ale zajęty?

Tak. Czasami zgłaszają się do mnie osoby z chęcią pobierania prywatnych lekcji, chyba muszę powiedzieć to t oficjalnie, że jest mi bardzo trudno, jest to prawie niemożliwe, żeby kogoś na stałe prowadzić, poza oczywiście szkołą, ale tych studentów jest na razie bardzo niewielu, więc jak najbardziej mogę się zdecydować na jedną lekcję, żebyśmy sobie pogadali, nie patrzę na zegarek i staram się całym sercem w to zaangażować, ale nie jest to możliwe, żeby uczyć kogoś na stałe.

Czarek, bardzo ci dziękuję za rozmowę.

Przyjemność po mojej stronie, przepraszam za chaos, ale taki jestem wyrwany z biegu dnia i dziękuję ci za zaproszenie do audycji. Mam nadzieję, że to, o czym mówiłem, nie było nudne, ale taki jest ten mój wycinek życia.

Chciałbym jeszcze tylko życzyć tobie, sobie i wielu słuchaczom, żebyś wreszcie znalazł czas na nagranie swojej kolejnej płyty.

Chciałbym bardzo, nie mogę tego obiecać, ale marzę o tym, bo wiem, że to jest talent od boga, który gdzieś tam się marnuje właśnie przez ten pragmatyzm życia, przez ten dzień codzienny, muszę ileś tych koncertów w ciągu miesiąca zagrać, żeby wyżywić rodzinę i tutaj nie ma żartów. Jak ostatnio zobaczyłem reportaż, jak Virgil Donati usiadł pewnego dnia i powiedział, że teraz będzie nagrywał nową płytę, co zajmie mu siedem miesięcy, jeździ po całym świecie, są takie akcje, że fani wpłacają zaliczki, żeby to się udało – patrzę na to z podziwem. On jest starszy ode mnie o 10 lat, jest też moim wielkim idolem i nadzieją na jeszcze parę lat utrzymania formy. Także też marzę o nagraniu swojej najnowszej płyty.

Trzymaj się, dziękuję bardzo.

Serdecznie pozdrawiam wszystkich, do zobaczenia.

 

Na koniec dodam jeszcze, że wszystkie linki do osób, stron, a nawet instrumentów wymienionych w tym podcaście znajdziesz na stronie muzykalnosci.pl/14. Jeśli podobają ci się treści, które publikuję w ramach tego podcastu, to będę bardzo wdzięczny, jeżeli wyślesz chociaż jednej osobie link z tym odcinkiem lub udostępnisz go na swoim profilu w portalu społecznościowym, czy to na Instagramie, Facebooku, Twitterze czy każdym innym, którego używasz. A jeśli chciałbyś dać znać mi o tym, że podoba ci się ten podcast, to nic prostszego, wystarczy, że zasubskrybujesz Muzykalności w platformie, w której słuchasz tego podcastu, czy to na YouTubie, Spotify, czy iTunes. Jeżeli słuchasz przez iTunes za pomocą aplikacji Podcasty na iPhonie, to będę bardzo wdzięczny jeśli dodasz tam recenzję, bo dzięki temu ten podcast jest bardziej widoczny w sieci i więcej osób może dowiedzieć się o jego istnieniu i skorzystać z treści, które publikuję. Możesz także podzielić się ze mną czy z innymi słuchaczami swoimi przemyśleniami lub wnioskami z tego podcastu za pomocą sekcji komentarzy na stronie muzykalnosci.pl. Pod każdym z odcinków możesz wpisać swój komentarz, możesz też użyć do tego Facebooka lub Instagrama, ewentualnie Twittera lub nawet YouTube’a, bo tam wszędzie Muzykalności są obecne. Jednocześnie zachęcam też cię do tego, żebyś zapisał się na newsletter na stronie muzykalnosci.pl, tam jest formularz do tego, żeby wpisać swoje imię i email, a ja co dwa tygodnie wyślę ci informacje o ukazaniu się kolejnego nowego odcinka mojego podcastu, ewentualnie informacji związanych z tym podcastem. I to by było tyle na dziś, do usłyszenia w kolejnym odcinku podcastu Muzykalności.

Share This