Zarabianie pieniędzy z tego, co jest naszą pasją, wydaje się być wymarzonym scenariuszem na życie.

Czy rzeczywiście tak jest?

Czy będąc instrumentalistą lub wokalistą, powinniśmy za wszelką cenę dążyć, by nasza pasja była też źródłem naszego utrzymania?

W tym odcinku (subiektywnie) wymieniam niektóre plusy i minusy zarabiania na muzyce.

A jakie są Twoje?

Transkrypcja

To jest podcast Muzykalności, odcinek trzeci.

Kilka lat temu jeden z moich scenicznych kolegów, świetny skrzypek i wrażliwy muzyk, zapytany po koncercie o to, czy z muzyki można żyć, odpowiedział: „no wiesz, w życiu żadnej uczciwej kasy nie zarobiłem – wszystko z grania”. Kolega gra z powodzeniem do dziś, jednak jego motto, na pozór zabawne, utkwiło na długi czas w mojej głowie, jako temat do zastanowienia. Czy wykonując muzykę powinniśmy na niej zarabiać? Jak odpowiedzieć sobie na pytanie, czy to, w co wkładamy nasza energię i czas, ma rzeczywiście sens? Czy zarabianie z tego, co jest naszą pasją, da nam satysfakcję? Czy w ogóle warto pracować zawodowo jako muzyk? A może jest sposób na to, żeby realizować swoją pasję do muzyki i nie martwić się o stan konta?

Zapraszam Cię do wysłuchania kolejnego odcinka Muzykalności, w którym wymienię plusy i minusy zarabiania na muzyce.

Uszanowanie! Dzisiejszy odcinek będzie trochę bardziej branżowy, skierowany szczególnie do osób, które już grają lub śpiewają i dostają za to wynagrodzenie – ale także do tych, które dopiero marzą, by za swoją twórczość dostawać pieniądze. Jeśli jesteś tu pierwszy raz, zachęcam Cię do wysłuchania poprzedniego odcinka Muzykalności, w którym opowiadam o aplikacjach przydatnych w życiu i pracy każdego muzyka. Zapraszam też na stronę podcastu: www.muzykalnosci.pl, gdzie znajdziesz wszystkie dostępne odcinki. Możesz również skorzystać z możliwości zapisania się do newslettera, dzięki któremu co dwa tygodnie będziesz otrzymywał ode mnie informację o ukazaniu się kolejnego odcinka. Muzykalności znajdziesz także w mediach społecznościowych: facebook.com/muzykalnosci.

Jak już wcześniej wspomniałem, postanowiłem dzisiaj zebrać plusy i minusy zarabiania na muzyce. Mam nadzieję, że odcinek nie będzie wyjątkowo pesymistyczny, a raczej skłoni Was do przemyśleń. Zaczynajmy!

Pierwszym plusem, który przychodzi mi do głowy, jest wynagrodzenie za pasję do muzyki. Niezależnie od tego, czym zajmujemy się w życiu – czy jesteśmy hydraulikiem, piekarzem czy fryzjerką – zawsze miło jest po wykonanej pracy usłyszeć słowa uznania od naszego klienta. Na przykład, będąc hydraulikiem, na pewno chcielibyśmy usłyszeć: „to jest najlepiej dokręcony kran w moim mieszkaniu!”, a będąc fryzjerką: „to jest najbardziej finezyjnie ułożona fryzura i dzięki niej będę królową imprezy!”. Podobnie jest, gdy mówimy o muzyce. Kiedy zaczynamy dzielić się naszą pasją ze światem, oczekujemy aprobaty innych. Zawsze fajnie jest usłyszeć od kogoś, że podoba mu się to, co robimy – a jeszcze lepiej jest wtedy, gdy dostajemy za to pieniądze. Są one namacalnym dowodem tego, że odbiorca naszego koncertu lub płyty jest zadowolony z naszych działań. Jest to tym bardziej ciekawe, że najczęściej słuchaczami są obce nam osoby, które swoimi pieniędzmi są gotowe zapłacić za czas spędzony na wysłuchaniu naszej muzyki. Mówi się, że czas to pieniądz, ale działa to także w drugą stronę: pieniądze są czasem. Jeżeli ktoś płaci nam za to, że przyszedł na nasz koncert, albo że kupił płytę, to tak naprawdę oddaje nam część swojego czasu, który poświęcił na to, żeby te pieniądze zarobić. Z kolei my dostajemy dzięki temu wynagrodzenie, które możemy wykorzystać na własne potrzeby, a przy okazji poczuć, że nasza pasja jest udziałem innych ludzi.

Drugim plusem jest motywacja do dalszego grania, ćwiczenia i poświęcania czasu na swój rozwój muzyczny. Ktoś, kto już trochę gra, albo przynajmniej próbował zacząć swoją przygodę z instrumentem, wie, że granie czy śpiewanie, to nie jest coś, co przychodzi „samo z siebie”. Oczywiście jedni mogą mieć więcej wrodzonych właściwości, dzięki którym szybciej przychodzi im uczenie się muzyki – ale nawet takie osoby muszą poświęcić czas na to, żeby oszlifować swój talent. Do tego potrzebna jest motywacja, która pomoże odsiedzieć te godziny, dni i miesiące żmudnych ćwiczeń. Gdy otrzymujemy pieniądze za nasz występ, słuchacz wynagradza nam w ten sposób czas, który poświęciliśmy na naukę gry na instrumencie, pisanie utworów czy produkcję.

Kolejnym plusem zarabiania na muzyce jest wynagrodzenie za nasz artystyczny wkład. Oznacza to, że ktoś docenia naszą część, nasze „ja”, które dokładamy do muzyki. Może to mieć charakter twórczy lub odtwórczy: na przykład, w przypadku muzyki jazzowej, materiał grany na koncercie nie jest wcześniej zapisany – są to najczęściej improwizacje – i to, co się wydarzy danego wieczoru, nie powtórzy się już nigdy więcej. Natomiast jeżeli wykonujemy muzykę poważną lub gramy w zespole, który ma ustalony repertuar (na przykład rockowym czy popowym), to taka muzyka ma już charakter odtwórczy. Owszem, dokładamy do niej swoje „ja” – chociażby poprzez sposób, w jaki ona brzmi – jednak została ona wcześniej przemyślana, spisana i zaplanowana, więc nie ma tu tak dużo miejsca na przypadek.

Za co konkretnie płacą odbiorcy naszej twórczości? Wiadomo – za sprzedane płyty, utwory kupione w sieci, albo wyświetlenia na YouTube. Jeśli jednak spojrzymy na to szerzej, możemy dostrzec, że zarabiać na muzyce można również w sposób niebezpośredni – na przykład wykonując zawód realizatora dźwięku, realizatora światła, fotografa, stylisty, wizażysty czy makijażysty. Wszystkie te osoby przyczyniają się w jakiś sposób do sukcesu artysty i ich praca również ma element artystycznego wkładu.

Kolejny plus na mojej liście to wynagrodzenie z tytułu tantiem i licencji, które przysługują nam, muzykom, za to, że jesteśmy autorami lub współautorami jakiegoś utworu. To jest właśnie nasz artystyczny wkład, który procentuje w przyszłości: dzięki temu, że napisaliśmy jakąś piosenkę, albo braliśmy udział w jej tworzeniu, możemy otrzymywać za to pieniądze – już niezależnie od tego, czy bierzemy udział w projekcie, czy nie.

Następną korzyścią zarabiania na muzyce jest pewnego rodzaju wyjątkowość tej profesji. Jako muzycy zajmujemy się czymś dość ulotnym – sztuką. Mamy zatem specjalne zdolności, dzięki którym, poprzez kawałek drewna, metalu czy własny głos, jesteśmy w stanie opowiadać ciekawe historie. Otoczenie również dostrzega naszą wyjątkowość i widzi, że jesteśmy utalentowani. Działa to również w drugą stronę: my sami myślimy o sobie w sposób wyjątkowy, często podkreślając to oryginalnym strojem czy zachowaniem. Kilku moich znajomych koniecznie chciało nauczyć się grać na gitarze (przynajmniej kilku akordów) po to, żeby sobie znaleźć dziewczynę. I nie jest to takie bezzasadne. Słynni już amerykańscy naukowcy zrobili badania, polegające na tym, że poprosili atrakcyjnego chłopaka o zaczepianie dziewczyn w centrum Nowego Jorku. Następnie mężczyzna miał robić to samo, ale trzymając w ręku futerał na gitarę, który wzbudza wrażenie, że ten, kto jest jego właścicielem, jest także muzykiem i umie na niej grać. Rezultat? Jak nietrudno się domyślić, łatwiej było mu nawiązać kontakt z dziewczynami, gdy miał przy sobie wspomniany atrybut. Oczywiście, gdy zainteresowanie otoczenia przybiera naprawdę duże rozmiary i coraz więcej osób zaczyna interesować się naszym życiem prywatnym, może to być dla nas, artystów, uciążliwe. Ale nawet będąc zwyczajnym muzykiem, który próbuje realizować swoją pasję i utrzymywać się z niej, ta wyjątkowość dotyka nas każdego dnia. Gdy myślę o tym temacie, zawsze wspominam historię mojej koleżanki, która w Urzędzie Pracy została zapytana o to, jaki zawód wykonuje. Odpowiedziała: „jestem muzykiem”, a wtedy pani w okienku ze zdumieniem spytała: „a to z tego można żyć?”.

 

Kolejnym, niezaprzeczalnym plusem zarabiania na muzyce jest to, że poznajemy nowych ludzi. Może to wydawać się dość banalne, ale spróbujmy spojrzeć na to szerzej. Po pierwsze: osoby, z którymi mamy okazję muzycznie współpracować przy okazji jednego koncertu, możemy w przyszłości zaangażować do swoich kolejnych projektów. Jest to o tyle łatwiejsze, że już je znamy, wiemy jaki poziom instrumentalny czy wokalny prezentują i czego możemy się po nich spodziewać. Działa to także w drugą stronę: w momencie poznania, my również stajemy się osobami, z którymi inni, być może, będą chcieli w przyszłości współpracować. To tworzy fajną sieć kontaktów, którą, według mnie, warto budować, będąc muzykiem. Po drugie: angażując się we wspólny projekt, pracujemy z osobami o podobnych zainteresowaniach do naszych, co automatycznie skraca dystans i sprawia, że współpraca staje się przyjemna. A po trzecie: mamy okazję skorzystać z doświadczenia osób, które poznajemy. I to jest bezcenne, bo zawsze ktoś nowy dokłada swoją cegiełkę, dzieli się swoim pomysłem, który potem my sami możemy wykorzystać wychodząc na scenę.

Kolejną korzyścią jest to, że przy okazji wzrostu dochodów i naszej popularności, pojawia się zainteresowanie firm, które chcą w jakiś sposób ogrzać się w blasku osoby zajmującej się muzyką. Najczęściej odbywa się to na zasadzie endorsementu: muzyk, który podpisuje umowę z przedstawicielem jakiejś firmy, dostaje od niej określone produkty i zobowiązuje się do tego, aby pokazywać, że ich używa – a robi to, na przykład, za pomocą oznaczeń na Facebooku, albo na koncertach czy w teledyskach. Myślę, że warto pamiętać o tym, że taki sposób zarabiania również istnieje.

Przejdźmy teraz do minusów zarabiania na muzyce. Pierwszym, który przychodzi mi do głowy, i nad którym polecam zastanowić się wszystkim tym, którzy marzą o karierze muzycznej (a szczególnie o byciu muzykiem orkiestrowym czy pracującym w teatrze), jest fakt, że swoje ulubione hobby musimy wykonywać codziennie. To może wydawać się dość banalne, ale pomyślmy sami: czy fakt, że lubimy czekoladę, oznacza, że chcielibyśmy ją jeść dzień w dzień na śniadanie, obiad i kolację? Myślę, że po kilku dniach większość osób miałaby już jej serdecznie dość. I podobnie jest z muzyką. Dla słuchacza, który przychodzi na koncert, jest to najczęściej jednorazowa sytuacja, raz na jakiś czas. Ale my, wykonawcy, musimy z nią obcować codziennie, niezależnie od tego, czy mamy na to ochotę. To oczywiście nie dla każdego będzie minusem, ale w większości przypadków taka powtarzalność może, niestety, zabijać kreatywność. Ja szczególnie odczułem to na sobie, gdy, po przepracowaniu prawie ośmiu lat w jednej z warszawskich orkiestr, poczułem zupełny marazm. Jadąc na kontrakt nie uświadamiałem sobie, że będę musiał grać codziennie – czego wcześniej zwykle nie robiłem aż tak intensywnie – bo muszę to po prostu robić. Muszę przyjść o konkretnej godzinie, przebrać się w odpowiedni strój, wykonać jakieś przedstawienie albo koncert i, co więcej, muszę być w to w pełni zaangażowany. Miałem przecież świadomość tego, że ludzie, którzy przychodzą, żeby mnie posłuchać, są tam tylko ten jeden raz, więc muszę dać z siebie wszystko, żeby oni nie czuli się przeze mnie w żaden sposób zlekceważeni. W takich okolicznościach bardzo łatwo jest zrobić z muzyki coś mechanicznego – trochę na zasadzie takiej, jakby wcisnąć play w odtwarzaczu (tylko w tym momencie to muzyk jest tym narzędziem). To jest olbrzymi minus dla muzyki samej w sobie, ponieważ traci ona swój artystyczny wkład, a my, jako artyści, też się nie realizujemy, tylko zarabiamy pieniądze. Oczywiście, wielu moich znajomych działa w ten sposób – nie chciałbym tego krytykować – ale dla mnie (i myślę, że dla wielu osób) nie jest to korzystne. Jeżeli zależy nam na tym, żeby muzyka była czymś więcej, niż tylko mechanicznym odtworzeniem zapisu nutowego i pójściem do domu, to zarabianie w ten sposób nie jest najlepszą drogą. Warto w tym miejscu wspomnieć o tak zwanych chałturach – w mojej definicji jest to wydarzenie muzyczne wątpliwe pod względem artystycznym. Bardzo często osoby, które grają podczas tego typu imprez, myślą jedynie o tym, żeby przetrwać ten czas (najczęściej w tym wypadku mówimy o weselach). Do tematu chałtur będę pewnie nie raz wracał, ale powiem teraz o jednej rzeczy z nimi związanej: monotonii. Normalny koncert trwa zwykle około sześćdziesięciu czy dziewięćdziesięciu minut. W przypadku wesela (szczególnie, gdy grane jest na żywo) – to już jest kilka godzin grania. I nie ma takiego muzyka, który włożyłby całe swoje artystyczne „ja” w to, żeby przez tak długi czas grać totalnie na sto procent. Przez to muzyka przestaje mieć wyraz czysto artystyczny i staje się użytkowa. Oczywiście nie ma w tym nic złego, bo przecież nie zawsze chodzi tylko o to, żeby muzyka była sztuką, którą się podziwia. Jednak warto zdawać sobie sprawę z tego, że praca tego typu ma swoje minusy i nie jest dla każdego.

Kolejnym minusem zarabiania na muzyce jest to, że przychodzi nam czasem współpracować z ludźmi, których niekoniecznie mamy ochotę znosić. Wielokrotnie słyszałem historie moich znajomych (znam je też z własnego doświadczenia), którzy nie mieli specjalnej ochoty spotykać się z tym konkretnym człowiekiem. Nie odpowiada nam jego sposób bycia, zachowania się w stosunku do innych i do nas, ale wylądowaliśmy razem na scenie i musimy się jakoś dogadać. Pół biedy, jeśli mówimy o krótkim czasie (na przykład o jednym wieczorze) – sytuacja komplikuje się, kiedy musimy spędzać z taką osobą któryś dzień z kolei.

Kolejną wadą jest fakt, że stajemy się bardziej podatni na obietnice innych ludzi. Najczęściej ma to miejsce na początku naszej muzycznej drogi, kiedy nie mamy jeszcze wystarczającego doświadczenia, aby odpowiednio zareagować. Odbywa się to zwykle w następujący sposób: po koncercie podchodzi do nas osoba, która mówi nam, że ma jakiegoś znajomego (a ten znajomy ma znajomego, i tak dalej…), który prowadzi wielką wytwórnię płytową i akurat szuka kogoś takiego, jak my. Następnie dodaje, że wszystko może załatwić, wymienia się z nami numerem telefonu i obiecuje, że do nas zadzwoni. Niestety najczęściej z takich historii nic nie wychodzi, a obietnice służą tylko osobie, która je wygłasza i chce pokazać w ten sposób swoim znajomym, że ma jakiś wpływ na muzyka, który przed chwilą był na scenie. Warto mieć świadomość, że takie sytuacje się zdarzają, i że uleganie im, najczęściej, nie prowadzi do niczego dobrego. Czasem jednak mogą z tego wyniknąć zabawne historie. Mój kolega opowiadał mi kiedyś, że grał z zespołem jakąś chałturę i przez cały wieczór bardzo intensywnie przyglądał się im jeden gość. Widać było, że chciałby coś tym muzykom powiedzieć, jakoś się do nich zbliżyć, ale kompletnie brakowało mu odwagi. Wraz z upływem wieczoru, pan wlewał w siebie coraz więcej procentów, dzięki czemu coraz bardziej się ośmielał, angażował w zabawę i dawał do zrozumienia, że mu się to bardzo podoba. W końcu, podczas przerwy, gdy muzycy siedzieli przy stoliku, pan podszedł, usiadł obok nich i bez słowa wstępu rzucił: „znam gości z VOX-u. Nie wszystkich, ale znam”. Po czym wstał i sobie poszedł.

Nierzadko jednym z minusów, które mogą pojawić się przy okazji zarabiania na muzyce, jest to, że, pracując na zlecenie, musimy czasem przesuwać granice własnej estetyki. Gdy dostajemy do zagrania jakiś utwór lub koncert, nie mamy wyjścia – musimy wywiązać się ze zlecenia, nawet wtedy, gdy jego estetyka kompletnie nam nie odpowiada. Z tyłu głowy mamy zawsze myśl, że czekają na nas rachunki do zapłacenia czy jakieś inne zobowiązania finansowe, dlatego godzimy się na to, co nie do końca nam się podoba i przesuwamy naszą granicę estetyki. Zapewne, gdybyśmy mieli możliwość wyboru, to byśmy tego nie zrobili. Czasem może się zdarzyć, że muzyk klasyczny zostaje poproszony o to, aby zagrać jakiś utwór jazzowy. Jaki jest tego efekt? Najczęściej zrealizuje on poprawnie zapis nutowy, ale sposób wykonania będzie zapewne „kwadratowy” – słuchacz z pewnością odczuje, że ten muzyk bardziej się męczy, niż czerpie ze swojej pracy satysfakcję.

Przedzierając się dalej przez dżunglę minusów, warto zwrócić uwagę na to, że pracując dla kogoś, poświęcamy naszą twórczość na rzecz rozwijania twórczości drugiej osoby. Często potem okazuje się, że nie wystarcza nam już energii na to, żeby grać własną, autorską muzykę. Niestety to pieniądze zmuszają nas do tego, żebyśmy odstawili gdzieś na bok nasze plany, pomysły, projekty, które rodzą się w naszej głowie, po czym… lądują w szufladzie. I najczęściej już tam zostają, bo jesteśmy wiecznie zajęci, mamy mnóstwo zobowiązań, a czas mija bezpowrotnie. Potem okazuje się, że albo sytuacja się totalnie rozmyła, albo nasz utwór traci swoją dawną świeżość i musimy uznać, że jego publikacja nie ma już sensu.

Jednym z kolejnych minusów zarabiania na muzyce jest bycie na łasce i niełasce rynku muzycznego. Jesteśmy wiecznie uzależnieni od tego, czy akurat jest zapotrzebowanie na naszą twórczość (zależy to od tego, na jakim gramy instrumencie, jaki styl prezentujmy, i tak dalej). Może się okazać, że przez kilka tygodni, albo kilka miesięcy, będziemy mieli bardzo mało zleceń lub nawet nie będziemy ich mieli wcale – przecież trzeba za coś zapłacić rachunki. Ja, wraz z zespołem, z którym współpracowałem kilka lat temu, mieliśmy następującą sytuację: nagraliśmy teledysk, utwór, po czym wrzuciliśmy to wszystko do sieci i, w naszym mniemaniu, zrobiliśmy wszystko, co potrzeba, żeby pojawiły się wyświetlenia. My tak pieszczotliwie mówiliśmy, że czekamy na joby. No i czekaliśmy. Owszem, po pewnym czasie pojawiły się jakieś grania, ale nie było ich tyle, żebym mógł się z nich utrzymać – i gdybym wtedy liczył tylko na to, mocno bym się przeliczył.

Następny minus, który pojawia się przy okazji zarabiania na muzyce, to ciągłe narażenie na opinię osób postronnych, które najczęściej nie zajmują się muzyką zawodowo i sądzą, że to jest łatwy sposób zarabiania pieniędzy. Tacy ludzie nie rozumieją, że nie przychodzi to tak prosto i jest okupione dużą ilością czasu i energii. Dla przeciętnego słuchacza koncert trwa zaledwie kilka godzin i na tym kończy się jego interakcja z tą rzeczywistością. Kiedy, na przykład, powiem mojemu koledze, który nie jest muzykiem, że mam do zagrania półtoragodzinny koncert za pięćset złotych, to, pod względem finansowym, wygląda to nieźle. Jednak jeżeli okaże się, że ten koncert jest w Szczecinie, a ja muszę dojechać z Warszawy, to musimy doliczyć czas przejazdu w obie strony – powiedzmy, że będzie to dwanaście godzin. Do tego dochodzi jeszcze próba dźwięku, która potrwa około dwóch godzin. Doliczmy jeszcze parę godzin zapasu i nagle, z tych pięciuset złotych na godzinę, robi się znacznie mniejsza stawka. Pomyślmy też o tym, że wcześniej muszę się w jaki sposób do tego koncertu przygotować, chodzić na próby oraz ćwiczyć we własnym zakresie. Jeśli przeliczymy to w ten sposób, może się okazać, że bardziej opłaca nam się tego koncertu nie zagrać, niż go zrealizować. Uważam, że warto, aby muzycy pamiętali o tym, że nasza praca nie jest wcale łatwa, a efekt widoczny na koncercie jest sumą tego, co robiliśmy dużo wcześniej: edukacji w szkole muzycznej, prywatnych lekcji i godzin żmudnych ćwiczeń we własnym zakresie. Ważne, aby brać to pod uwagę podczas ustalania wynagrodzenia za naszą pracę. Wyobraźmy sobie, że nagle bierzemy osobę prosto z ulicy i prosimy ją, aby coś zagrała lub zaśpiewała. Jeśli nie miałaby wcześniej żadnego związku z muzyką, z pewnością miałaby problem z tym, żeby w ogóle wziąć instrument do ręki (polecam zrobić takie doświadczenie na kimkolwiek z najbliższego grona). To oczywiste, że jeżeli ktoś nie poświęcił wcześniej czasu na naukę, nie będzie umiał grać.

Jeszcze jednym minusem zarabiania na muzyce jest to, że charakter naszej pracy wiąże się z presją, która towarzyszy wystąpieniom publicznym. Osoby, które nie mają tego typu doświadczeń, bardzo stresują się za każdym razem, kiedy mają wystąpić przed innymi. Muzycy też się stresują, chociaż im większe zdobywamy doświadczenie, tym bardziej jesteśmy opanowani. Jednak musimy brać pod uwagę fakt, że praca muzyka cały czas wiąże się z koniecznością wyjścia przed kilkudziesięcio- lub kilkusetosobową publiczność, która oczekuje od nas, że w ciągu określonego czasu, za który zapłaciły, dostaną nas w naszej najlepszej formie. A, jak wiadomo, życie toczy się we własny sposób i nie zawsze nasz stan psychofizyczny będzie odpowiadał terminom, jakie mamy w kalendarzu. Może się okazać, że któregoś dnia będziemy w gorszej formie, nie będziemy mieli ochoty na interakcję z publicznością, ale w każdym wypadku musimy zebrać się w sobie, wyjść na scenę i zaprezentować to, na co się umówiliśmy z naszą publicznością i kolegami z zespołu. Zasada jest prosta: im większe pieniądze zarabiamy, tym większe są oczekiwania względem nas, jako artystów. Oczekiwania dotyczące występu, wydawania kolejnych płyt, i tym podobne. Bycie zawsze uśmiechniętym, w każdej sytuacji, niezależnie od nastroju, nie jest wcale takie proste. Trzeba włożyć dużo pracy w to, żeby być w jakiś sposób powtarzalnym. Nierzadko zdarza się, że publiczność domaga się kolejnego bisu, bo chce usłyszeć drugi, trzeci utwór, a może nawet cały set. Nikt nie rozumie tego, że nie zawsze mamy na to ochotę, i że wiąże się to z dużym wydatkiem energetycznym. Odbiorca myśli sobie: „przecież to tylko dwa kolejne utwory na bis, albo dodatkowa godzinka grania – co to dla was, panowie?”. Niestety, w takich sytuacjach widać wyraźnie, jak bardzo jesteśmy zależni od oczekiwań publiczności i od pieniędzy, którymi nas wynagradza.

Chciałbym wspomnieć jeszcze o dwóch ostatnich minusach czerpania korzyści finansowych z muzyki. Mianowicie, jako muzycy, musimy (tak samo, jak sportowcy), trzymać formę – czyli cały czas dbać o to, aby nasz warsztat był na przynajmniej podobnym poziomie. Ważne jest, abyśmy, koncertując czy występując, utrzymywali stałą formę sceniczną, ponieważ takie są wymagania rynku. Kiedy myślę o swoim wolnym czasie – teraz może wygląda to już trochę inaczej, ale jeszcze kilka lat temu tak właśnie było – to właściwie każda minuta, która nie była poświęcona ćwiczeniom gry na instrumencie, była minutą straconą. Czułem się wtedy winny temu, że nie wykorzystałem wolnego czasu we właściwy sposób i przez to ucierpi mój warsztat muzyczny. Prawda jest bezlitosna: jeżeli pracujemy jako muzycy, to musimy być w dobrej formie na scenie, niezależnie od naszej aktualnej kondycji psychofizycznej. Jeśli nie jesteśmy pracownikami jakiejś instytucji kultury – typu filharmonia, orkiestra czy zespół, który podpisze z nami umowę o pracę – to konsekwencją niezagrania koncertu będzie brak otrzymania wynagrodzenia. Poza tym, wycofanie się w ostatnim momencie ze zlecenia może skutkować utratą zaufania do naszej osoby, a tym samym możemy stracić możliwość otrzymania kolejnego angażu. Moi znajomi nierzadko żartują, że nie jest ważne to, jak dobrze wykonujesz utwór, bo zawsze znajdzie się jakiś mały Chińczyk, który zagra go szybciej i lepiej od ciebie (o czym można się łatwo przekonać oglądając filmy na YouTube). Muzyk, który zarabia na swojej twórczości, musi liczyć się z pewnym obciążeniem psychicznym i zdawać sobie sprawę, że rosną już kolejne pokolenia, które chętnie go zastąpią. Jest to szczególnie widoczne w instytucjach kultury, gdzie czasem ktoś czeka kilka lat na zwolnienie się miejsca na etacie, bo człowiek, który pracuje tam od kilkunastu czy kilkudziesięciu lat, chciałby doczekać do emerytury. Być może wędruje on do któregoś z dalszych pulpitów, bo już nie jest tak sprawny – tymczasem na jego miejsce czeka już kolejka ludzi, chętnych zająć jego miejsce.

Ostatnim z minusów jest to, że, będąc muzykiem, najczęściej jesteśmy na huśtawce finansowej (raz na wozie, raz pod wozem – jak mawia stare porzekadło). Czasem jesteśmy w stanie zaplanować, ile zarobimy: bo mamy sezon, koncerty zapisane w kalendarzu, ustaloną trasę koncertową. Ale czasem jest tak, że przychodzą okoliczności, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć: rozpad zespołu, koniec trasy czy brak kolejnych zleceń. Oczywiście inaczej jest w przypadku, gdy pracujemy na etacie – wtedy można to jakoś zaplanować – ale jeśli jesteśmy freelancerami, przyjmującymi różne zlecenia od wielu osób, wtedy wygląda to różnie. Warto też pamiętać o tym, że dużo zależy od indywidualnych cech charakteru danego muzyka – jeden będzie potrafił zorganizować się tak, żeby mieć pieniądze i czuć się bezpiecznie, a drugi może zawsze gonić w piętkę. Jednak, będąc muzykiem lub chcąc nim zostać i zarabiać w ten sposób, uważam, że warto mieć świadomość, że takie ryzyko jest nieodłącznym elementem tego zawodu.

I to już wszystkie plusy i minusy zarabiania na muzyce, jakie udało mi się znaleźć. Przypomnę, że plusy, które wymieniłem, to:

  • wynagrodzenie za pasję do muzyki;
  • motywacja do grania;
  • pieniądze za artystyczny wkład;
  • wynagrodzenie z tantiem i licencji;
  • wyjątkowość bycia muzykiem;
  • poznawanie nowych ludzi;
  • możliwość współpracy z firmami.

Jeśli chodzi o minusy, to były nimi:

  • powtarzalność i monotonia;
  • współpraca z ludźmi, których nie mamy ochoty widywać;
  • podatność na obietnice innych;
  • przesuwanie granic własnej estetyki;
  • inwestowanie czasu i energii w twórczość innych, a nie w swoją własną;
  • bycie na łasce i niełasce rynku muzycznego;
  • mierzenie się z opiniami, że bycie muzykiem to nie jest żadna praca;
  • presja wystąpień publicznych i spełniania oczekiwań publiczności;
  • konieczność ciągłego trzymania formy i wysokiego poziomu scenicznego;
  • ciągła huśtawka finansowa.

Oczywiście powyższa lista nie wyczerpuje tematu, więc jeśli masz swoje spostrzeżenia i przemyślenia z nim związane, zapraszam Cię do podzielenia się nimi w komentarzu do tego odcinka na stronie: www.muzykalnosci.pl/03. Możesz zrobić to też na Facebooku pod adresem: facebook.com/muzykalnosci pod postem do tego odcinka. Jeśli miałbym zdecydować jednoznacznie, czy warto, czy nie warto zarabiać na muzyce, to powiedziałbym w ten sposób: według mnie nie warto każdego hobby, w tym muzyki, zamieniać na źródło dochodu. Myślę, że dobrze jest zostawić muzyce przestrzeń, gdzie może się ona realizować. Czasem lepiej jest pracować zarobkowo w zawodzie niezwiązanym z muzyką, a swoją twórczość traktować hobbistycznie. Dzięki temu muzyka jest uwolniona od powinności zarabiania na niej, zapłacenia rachunków czy rozliczenia się za ten czas, który w nią włożyliśmy. A to sprawia, że jest bardziej szczera. Poza tym nie musimy wtedy dopasowywać się do oczekiwań innych i możemy wyrazić siebie artystycznie niezależnie od tego, czy nam ktoś za to zapłaci czy nie. Myślę, że warto dać muzyce taki oddech i nie zmuszać jej do tego, aby koniecznie była źródłem naszego utrzymania.

To wszystko na dziś. Do usłyszenia w kolejnym odcinku Muzykalności!

Share This