Czy pasję do muzyki można połączyć ze zwiedzaniem odległych zakątków świata?
Jak to jest każdego dnia budzić się w innym miejscu na mapie?
Jak wygląda życie codzienne osoby będącej na kontrakcie muzycznym?
Czy takie łączenia zamiłowania do muzyki oraz pracy jest dla każdego?

 

Jeśli zastanawiałeś się jak to jest być muzykiem kontraktowym albo oglądając serial „Statek miłości” zadawałeś sobie pytanie – „Czemu oni wszyscy chodzą ubrani cali na biało? ” – to ten odcinek jest dla Ciebie.

Przydatne linki

Marcin Żyta na facebooku

Asuka II – statek wycieczkowy na którym pracuje Marcin

NYK Cruises – kompania będąca właścicielem statku Asuka II

Yokohama ( Japonia) – macierzysty port statku Asuka II

“Statek Miłości” amerykański serial z lat 70tych

Urząd Morski w Gdyni

Urząd Morski w Słupsku

Urząd Morski w Szczecinie

STCW

Strony kompanii (statków wycieczkowych) o których wspomina Marcin:

Royal Caribbean

Carnival Cruise Line (CCL)

 

Strona dla muzyków szukających pracy na statkach

 

Grupy na facebooku dla muzyków szukających pracy na kontraktach:

Musicians For Cruise And Overseas Work

Job for musicians on cruise ships/hotels

Cruise ship musician, norwegian cruise line .celebrity cruise.royal caribbe

 

Transkrypcja

Zawsze uważałem, że jednym z niezaprzeczalnych atutów w pracy w zawodzie muzyka jest podróżowanie i poznawanie nowych ludzi. Po wielu latach wyjeżdżając na kontrakt jako muzyk na japońskim statku pasażerskim, przez prawie pięć miesięcy opływając Japonię, Koreę Południową, Tajwan i wyspy na zachód od USA, wiem, że zwiedzanie świata w ten sposób jest wspaniałą przygodą, i lekcją na całe, nie tylko muzyczne, życie. Jeśli zastanawiałeś się kiedyś, jak wspaniale byłoby zwiedzać tropikalne kraje koncertując solo lub w zespole albo myślisz o tym na poważnie, a hawajska koszula i kapelusz czekają spakowane w pogotowiu, to zapraszam cię do wysłuchania rozmowy z moim gościem, który na kontraktach muzycznych spędził już ponad 10 lat swojego zawodowego życia, miał okazję koncertować z muzykami z całego świata, odwiedził tak wiele miejsc, że łatwiej jest mu powiedzieć, gdzie jeszcze nie był, niż gdzie już dotąd był. Panie i panowie: Marcin Żyta.

 

Uszanowanie.

 

Cześć.

 

Spotkaliśmy się dzisiaj po to, żeby porozmawiać o tym, jak wyglądają realia pracy muzyka kontraktowego i to zarówno od strony zawodowej, ale też osobistej. Zanim jednak przejdziemy do tematu naszego odcinka, to opowiedz trochę o sobie.

 

Nazywam się Marcin Żyta nazwisko dość znane w środowisku. Mój brat Łukasz jest świetnym bębniarzem, tata jest perkusistą, a przy okazji wychowawcą mnóstwo znakomitych perkusistów, chociażby Jacka Pelca, Piotra Biskupskiego, Karola Szymanowskiego, czy Sebastiana Frankiewicza – to są ludzie, którzy wyszli spod jego ręki. Muzyką zająłem się – skażenie rodzinne – od pierwszej klasy podstawówki. Zostałem wysłany szkoły muzycznej. Na początku oczywiście nie bardzo wiedziałem, czym to się je, ale po jakimś czasie stwierdziłem, że no jest to rzecz, którą chcę robić. Skończyłem liceum w Bydgoszczy, a potem studia w Bydgoszczy na klarnecie. Trochę inaczej sobie wyobrażałem swoje zawodowe życie, bo zawsze jako klarnecista chciałem grać w orkiestrze symfonicznej, ale po skończonych studiach okazało się, że w okolicznych orkiestrach nie ma miejsca. Zacząłem kombinować, co zrobić ze swoim życiem, bo chciałem grać – to było bezsprzecznie to, co chciałem robić. Nie myślałem tak jak wielu moich kolegów, że skończyłem studia, nie mam pracy, to rzucam to w cholerę, idę gdzieś, chociażby do ubezpieczalni mnóstwo muzyków zostało agentami ubezpieczeniowymi, czy do innej jakiejś innej intratnej pracy. Muszę przyznać, że zrobiłem błąd i będąc jeszcze w liceum mogłem poszerzyć swoje instrumentarium o saksofon. Nie zrobiłem tego, może trochę na zasadzie, że skoro mój młodszy brat, który bardzo wcześnie ukierunkował się muzycznie i wiedział, co chce robić, będzie grał muzykę rozrywkową, to ja będę grał poważną i ten saksofon mi w tym momencie nie pasował do tak zwanej muzyki poważnej, bardziej może klasycznej powinienem powiedzieć, więc stwierdziłem, że nie chcę tego saksofonu, pozostaję przy klarnecie. Po kilku latach okazało się, że musiałem się przeprosić z saksofonem i już po skończonych studiach zacząć się do niego przyuczać. Potem jeszcze okazało się, że bardziej mi się podobał alt niż tenor, więc zacząłem grać na alcie. Po jakimś rekonesansie pod kątem ewentualnych wyjazdów podpowiedziano mi, że dobry byłby jeszcze flet. W wieku prawie 30 lat zacząłem się przyuczać do fletu poprzecznego, co, jak się okazało, wyszło mi na dobre, bo niedługo potem dostałem propozycję pierwszego wyjazdu. Pracując w jakimś zespole na instrumentach dętych drewnianych, każdy saksofonista musi mieć przynajmniej w dobrym stopniu opanowany drugi instrument. Nie zagłębiając się jakoś wybitnie w meandry technologiczne i techniczne, generalna zasada jest taka, że będąc saksofonistą, wyjeżdżającym na kontrakt, dobrze jest umieć dodatkowo grać na flecie i na klarnecie.

 

Spróbujmy zatem na początek odpowiedzieć na pytanie: co to jest kontrakt muzyczny?

 

Kontrakt muzyczny, to tak moim mniemaniu, jest wyjazd na jakiś czas w celu grania muzyki i poprzez to zarabiania pieniędzy.

 

Moje pierwsze dłuższe wyjazdy to były wyjazdy do Niemiec i granie musicali. To trwało kilka ładnych miesięcy. Jedna z tras to było chyba nawet około 200 spektakli, więc to trwało ponad pół roku wyjazdy przez ponad trzy miesiące jeździliśmy najpierw po Niemczech, a potem po całej Europie. To było życie na walizkach, autobus z miasta do miasta, z hotelu do hotelu, z hali do hali. Jak to stare przysłowie mówi: chcesz poznać człowieka, jedź z nim na kontrakt. Życie w domu jest proste, nawet jeżeli pracujesz zawodowo, bo spotykasz się z kolegami z zespołu czy z orkiestry, odbywacie próbę, rozstajecie się, każdy idzie w swoją stronę. Natomiast na wyjazdach z tymi ludźmi przebywasz prawie non stop. W sytuacji musicalowej było tak, że spędzaliśmy pół dnia w autobusie, po czym każdy miał chwilę dla siebie, chociaż nie zawsze dla siebie, bo z kimś się w hotelach w pokoju mieszkało, nie nikt nie miał jedynek, więc była to jakaś sztuka życia i kompromisu z innym człowiekiem, nie zawsze idącym i robiącym wszystko po twojej myśli. Z drugiej strony mam świadomość tego, że nie zawsze robiłem to, czego oczekiwał ode mnie człowiek, z którym spędzałem czas w pokoju.

 

Do tego do tego życia na kontrakcie z innymi muzykami jeszcze dojdziemy. Ale wcześniej opowiedz mi o Twoim pierwszym wyjeździe na statek, bo obecnie zajmujesz się właśnie kontraktami statkowymi.

 

Moje życie statkowe to jest w zasadzie cały czas jeden statek. Pierwszy kontrakt podpisałem w 2001 roku. Trafiłem do ludzi, którzy już na tym statku spędzili ładnych kilka kontraktów ze sobą, byłem żółtodziobem kompletnym, jeżeli chodzi o statek. Paradoks polega na tym, że bardzo mi się praca na statku spodobała, natomiast okazało się, że szef zespołu to jest kawał drania, delikatnie to ujmę, chociaż cisną mi się na usta trochę bardziej dosadnie słowa. Ja przez niego po trzech tygodniach miałem już dosyć i chciałem jechać do domu. Człowiek, który nie miał żadnych konkretnych powodów, opieprzał wszystkich, jak leci, za zagranie jednej złej nuty, czy jednego złego podziału, kiedy nie jesteśmy maszynami i każdy ma prawo się pomylić, zwłaszcza że trzy tygodnie to jest za mało, żeby repertuar spadkowy poznać w stopniu doskonałym.

 

Czyli zostałeś rzucony na głęboką wodę? A jak długi był ten pierwszy kontrakt?

 

Pierwszy kontrakt trwał dokładnie 115 dni. Zaczęliśmy go na początku maja, skończyliśmy gdzieś pod koniec sierpnia. Kontrakt generalnie był fajny po pierwsze zderzenie z kulturą japońską, kiedy się pierwszy raz jest w Japonii, jest dosyć osobliwy, po drugie była bardzo fajna wycieczka przez Pacyfik i tego nie zapomnę. Pierwszy, jak do tej pory jedyny, i prawdopodobnie ostatni raz byłem na wyspie Midway i to było niesamowite przeżycie, potem Hawaje, Vancouver, kilka portów na Alasce i jeszcze powrót przez Kamczatkę.

 

To było wszystko w trakcie pierwszego kontraktu?

 

Tak. To wszystko było w tym czasie. To było fajne, ale przyjechałem do domu po tym pierwszym kontakcie i taki właśnie paradoks tego kontraktu. Pytano mnie: gdzie byłeś?

Japonia, Alaska, Hawaje.
No to pewnie było super?
Nie, do dupy było właśnie przez tego jednego człowieka, który po prostu popsuł wszystko.

 

A jednak nie zniechęciłeś się i pływasz dalej. A czy jesteś w stanie określić, w ilu miejscach na świecie już byłeś, liczysz, spisujesz to gdzieś, pamiętasz?

 

Łatwiej chyba powiedzieć, gdzie nie byłem. Po tym pierwszym kontrakcie zrobiłem przerwę trzyletnią i jak w 2005 roku w styczniu wróciłem na ten statek, to pracuję tam do dzisiaj, więc zebrało się tego trochę.

 

Ile to już lat?

 

Trzynaście. Na tym statku fajny jest układ, że pracują tam dwa zespoły, które się co 4 miesiące zmieniają, więc po pierwsze można sobie bez problemu z jakimś przynajmniej rocznym wyprzedzeniem coś zaplanować i to z dokładnością do dwóch, trzech dni. Wiadomo zawsze, że jeżeli jesień spędzasz w domu, to wiesz, że w styczniu pojedziesz i mniej więcej w połowie maja wrócisz. A jak w połowie maja wrócisz, to potem pojedziesz na statek znowu mniej więcej w połowie września i wrócisz w styczniu. To jest generalnie taki dwuletni cykl, który się powtarza później z dokładnością kilkudniową.

 

Oprócz tego, że jesteś muzykiem, to pełnisz jeszcze inną funkcję, jesteś band leaderem. Kim jest band leader?

 

Jest to koordynator wszystkiego. Ja odpowiadam za całą kapelę, gdy nagrabi perkusista, to ja zbieram burę, potem oczywiście ja mogę go zgarnąć za to, ale tak naprawdę odpowiadam za wszystko, co robi kapela.

 

Odpowiadasz za obydwa składy?

 

Był taki moment, że druga kapela sobie tak mocno nagrabiła, że zwolniono band leadera, a mnie zrobiono koordynatorem obu kapel, tak że miałem duży wpływ na to, co się w tej drugiej kapeli dzieje i duże prawo do ingerencji. Na całe szczęście od kilku ładnych lat jest bardzo fajny układ z kolegą, z którym na zmianę pracujemy tam jak band leaderzy w zasadzie współpraca polega na przekazywaniu sobie informacji, ale nie potrzebna jest żadna ingerencja, bo tam wszystko idzie płynnie i spokojnie. Udało się to poukładać. Po drodze były różne historie i dobre, i niedobre ale z przewagą tych złych.

 

Myślę, że przyznasz mi rację, że życie wielu muzyków to ciągłe uczenie się. Czego muzycznie można nauczyć się na kontrakcie? Czytania nut?

 

Czytania nut to w zasadzie powinno się nauczyć przed wyjazdem na statek, bo często na naukę na statku jest już za późno. Na pewno można poznać bardzo dużo repertuaru, którego się nie znało. Można się bardzo dobrze nauczyć grania stylowego, bo akurat na naszym statku gramy dużo do tańca, trzeba zagrać muzykę typowo bigbandową, a jak przyjedzie tak zwany guest entertainer, to czasem trzeba grać muzykę klasyczną, na przykład arie operowe.

Czytania nut powinno się nauczyć przed wyjazdem na statek, bo często na naukę na statku jest już za późno

Czyli guest entertainer to jest taka osoba z zewnątrz i nie jest na stałe w składzie.

 

Tak, przyjeżdża, powiedzmy, na tydzień. W ciągu tego tygodnia gra się z takim delikwentem dwa showy. Najczęściej odbywa się to na zasadzie jednej próby i tego samego dnia wieczorem 2 showy. Intensywnie, szybko, bardzo mocno trzeba się skupić, bo bez tego nie da rady. Teraz i tak już jest troszkę łatwiej, ale to nie jest tylko trend naszego statku, ale wszędzie się to tak odbywa. Gdy ma przyjechać guest entertainer, można  się z nim wcześniej skontaktować i na przykład dzień przed występem, czy dzień przed próbą, dostać nuty, przejrzeć je sobie, obczaić jakieś pułapki. Jeśli chodzi o tych starych wyjadaczy statkowych, to te nuty wyglądają jak z wykopalisk i naprawdę czasami jest to spore wyzwanie, żeby to wszystko rozszyfrować.

 

Muzyka muzyką, praca pracą, ale oprócz tego na kontrakcie toczy się normalne codzienne życie. Czego my jako muzycy możemy nauczyć się właśnie tak życiowo będąc na kontrakcie muzycznym?

 

Życia się można nauczyć. Tak jak wcześniej wspomniałem, nie uciekniesz od ludzi, zwłaszcza na statku. Podam prosty przykład z ostatniego kontaktu: przelot z Omanu, byliśmy w Salalah, tam spędziliśmy kilka dni, po czym, jako że musieliśmy wpłynąć w Zatokę Adeńską, czyli cieśninę między Somalią a Jemenem, więc niebezpiecznymi rejonami, w związku z tym władze kompanii zobligowały kapitana, żeby wprowadził mocne antypirackie procedury. Skończyło się to tym, że przez 3 dni płynęliśmy w pełnym zaciemnieniu – wszystkie okna na statku były pozasłaniane, wszystkie bulaje pozamykane, statek w nocy płynął po ciemku, pokład nie był oświetlony, w dodatku wszyscy i pasażerowie, i załoga mieli kategoryczny zakaz wychodzenia na pokład, na otwartą przestrzeń. To trwało 3 dni, po czym kolejne 4 dni płynęliśmy po Morzu Czerwonym, żeby dopłynąć do Kanału Sueskiego, potem jeden dzień czekaliśmy na wpłynięcie do kanału, przepłynęliśmy kanał i jeszcze jeden dzień w morzu mieliśmy przepłynąć do portu, ale do tego postu nie przypłynęliśmy, bo ze względu na wysokie fale nie było możliwości spuszczenia kotwicy. Akurat chodzi konkretnie o Mykonos, gdzie są tendery, więc statek staje na kotwicy, spuszczane są małe łódki i nimi pasażerowie i załoga są dowożeni do brzegu. Port został skasowany, więc mieliśmy kolejny dzień i jeszcze jeden dzień w morzu był przeznaczony na dopłynięcie na Maltę, gdzie w końcu dopłynęliśmy, ale jak potem policzyliśmy wyszedł rekord 10 bądź 11 dni w morzu bez przerwy. I przez te 11 dni, włączając w to 3 dni kompletnego zaciemnienia i zakazu wyjścia, jesteś zamknięty w puszce i musisz jakoś przetrwać. Trzeba jednak dość dużo tolerancji, a z drugiej strony asertywności, żeby to wszystko w relacjach międzyludzkich poukładać. Byliśmy tam w siódemkę Polaków, w zespole oprócz nas były jeszcze dwie osoby z Polski: kelnerka i chłopak w house keepingu. Mogliśmy sobie pogadać, ale na dłuższą metę wiadomo, jak to jest z Polakami: gdzie dwóch Polaków, tam trzy różne opinie. Na szczęście nam udało się, zwłaszcza w zespole, jakoś te nasze relacje tak poukładać, że za dwa i pół tygodnia jedziemy na kolejny kontrakt. Są to ludzie, którzy już ze sobą pracowali, nie non stop, bo są różne rotacje, ale z poprzedniego kontraktu zostało 6 osób i zmienia się tylko jedna, która już z nami wcześniej pracowała. Więc jakoś udało nam się nasze relacje tak poukładać przez te lata, że nie mamy oporów przed ponownym spotkaniem się i kontynuowaniem naszej pracy.

 

Czyli można powiedzieć, że muzyka oczywiście jest ważna, ale też drugim czynnikiem jest to, że po prostu trzeba sobie dobrać takich ludzi, z którymi będziemy w stanie wytrzymać ten czas.

 

Zgadzam się. Nawet uknuliśmy takie powiedzenie, myślę, że bardzo prawdziwe, jeżeli chodzi o statek, że czasami lepiej zabrać na kontrakt ciut gorszego muzyka, ale lepszego człowieka, bo grać się zawsze można nauczyć, a człowieka ciężko zmienić. Łatwiej i szybciej jest przejrzeć nuty i się ich nauczyć, niż zmienić człowieka, kiedy jest ciężki we współżyciu.

Czasami lepiej zabrać na kontrakt ciut gorszego muzyka, ale lepszego człowieka, bo grać się zawsze można nauczyć, a człowieka ciężko zmienić

W takim razie powiedz mi jeszcze jedną rzecz, czy rzeczywiście bycie na kontrakcie gdzieś w świecie to jest zwiedzanie, czy jest możliwość, żeby coś zobaczyć? Wcześniej powiedziałeś o tym, że zdarzają się takie okresy, że jesteś trzy, pięć czy nawet dziesięć dni w morzu i odnoszę takie wrażenie, że raczej jesteś tam do dyspozycji i nie masz możliwości zwiedzania, pomimo tego że możesz być w Nowym Jorku, czy innych ciekawych miejscach. Jak to wygląda w praktyce?

 

W praktyce nasz dzień pracy wygląda tak, że pracujemy głównie popołudniami i wieczorami, więc jeżeli statek stoi w porcie, to w zasadzie możemy w stu procentach czas, w którym załoga może wyjść na ląd, na tym lądzie spędzić. Czasami zdarza się, że statek stoi przez noc, ale wtedy trzeba pracować i to jest bezdyskusyjne. Sytuacje, gdy statek stoi w porcie na przykład do 17:00 i my musimy wcześniej pracować, zdarzają się bardzo rzadko, przez te wszystkie lata może 5 razy się to zdarzyło, a może nawet nie. Wszędzie można wyjść i pozwiedzać, chyba że są jakieś ograniczenia ze strony statku, że na przykład z jakichś względów załoga nie może wyjść na ląd, ale to wtedy nie dotyka tylko nas, tylko całą załogę.

 

A jest jakieś takie miejsce, które szczególnie Ci się podobało podczas tych wszystkich dwudziestu kontraktów? Gdzie chciałbyś wrócić?

 

Jeżeli chodzi o Europę to numerem jeden jest zdecydowanie Barcelona, która tak mi się podobała, że prywatnie z rodziną pojechałem tam jeszcze dwa razy, ale to też wiąże się z uwielbieniem zespołu piłkarskiego przez mojego syna, więc wiązało się to z wizytą na stadionie, na meczach i tak dalej.

 

Do tematów rodzinnych jeszcze dojdziemy.

 

Jeżeli chodzi o Europę, to generalnie hiszpańskiej porty mi się bardzo podobają: Malaga, Valencia, Bilbao to naprawdę piękne miejsca. Rio bardzo mi się podobało, mimo tego że jest tam dosyć niebezpiecznie i sami byliśmy świadkami próby ataku na naszą grupę przez kieszonkowców. Rio robi naprawdę wrażenie – duży wpływ na moją opinię ma fakt, że mieliśmy okazję być tam w trakcie karnawału i widzieć jedną z parad na sambodromie – to jest w ogóle szał.

 

Myślę, że wiele osób słuchających naszej rozmowy i takich, które rozważają wyjazd na dłuższy kontrakt, zadaje sobie pytanie, jak to jest, że ten facet wyjeżdża dwa razy do roku na 4 miesiące, a jednocześnie prowadzi życie rodzinne. Jak ty sobie to poukładałeś? Tęsknisz?

 

Chyba nie ma siły, żeby nie tęsknić, jeżeli człowiekowi zależy na związku, na rodzinie. Ja jestem w takiej sytuacji, że jestem żonaty, mam syna, musieliśmy te relacje poukładać, w związku z tym, że cztery miesiące mnie nie ma i cztery miesiące jestem. Nasz zawód jest tak skonstruowany, że jak chcesz zarobić to i tak cię w domu nie ma. Dużym ułatwieniem jest dzisiejsza technologia, zwłaszcza Internet, bez którego kontakt byłby bardzo ograniczony. Z roku na rok te kontakty są coraz lepsze, bo Internet jest coraz bardziej osiągalny i coraz tańszy, co też jest ważne, bo dzięki temu te kontakty są nawet na drugim końcu świata w zasadzie bezproblemowe. Cztery miesiące mnie nie ma, mamy kontakt tylko internetowy, a potem cztery miesiące jestem i, jak ja to mówię, jestem wtedy do dyspozycji 48 godzin na dobę. Chcemy z synem iść na łyżwy idziemy, chcemy pójść na basen idziemy, chcemy pograć w piłkę – idziemy, chcemy pojechać na rowerach idziemy i tak dalej. Porównując do kolegów, którzy pracują na miejscu: niektórzy pracują w instytucjach kulturalnych typu filharmonia, opera ich dzień pracy polega na tym, że rano idą najczęściej na próbę, jak dzieci jeszcze chodzą do szkoły, to zabierają je na przykład do szkoły, po czym kończą próbę i idą do szkółki, bo trzeba zarobić, bądź jak nie ma szkółki to może jakaś chałtura się trafi. W weekend jeszcze jakieś wesele można zagrać i tak przez 10 miesięcy w roku, bo tyle trwa rok szkolny i sezon w instytucjach kulturalnych. Zostają tylko wakacje, podczas których też z jobów nie zrezygnujesz, bo doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że raz wypadniesz i już do ciebie nie zadzwonią. Jakby to policzyć, to kto wie, czy w ciągu roku ja nie poświęcam rodzinie więcej czasu niż moi koledzy, którzy też robią, to co robią, dla rodziny, żeby ta rodzina miała jak najlepiej. To jest po prostu sztuka wyboru i sztuka poukładania tego wszystkiego.

Zawód muzyka jest tak skonstruowany, że jak chcesz zarobić to i tak cię w domu nie ma

Patrząc na to z boku, to wygląda tak, jakbyś prowadził podwójne życie. Nie masz takiego wrażenia, jak wracasz i wyjeżdżasz, że musisz się przestawiać do rzeczywistości?

 

Ja będąc tam, żyję życiem domowym, że wracam i z dnia na dzień przestawiam się i normalnie funkcjonuję, jakbym nie wyjeżdżał.

 

Czyli można powiedzieć, że jeżeli komuś zależy na tym, żeby trzymać ten kontakt, to może to robić, może być na bieżąco?

 

Trudno tego nie robić. Oczywiście, jak nie chcesz, to zawsze znajdziesz wymówkę, ale jak chcesz, to nie ma żadnego problemu.

 

Mój profesor od kontrabasu ze szkoły muzycznej, który chyba jeszcze pracuje w Operze Narodowej, mówi, że był bardzo zafascynowany tym, że jeździ w różne miejsca z operą, ale po pewnym czasie przestał wychodzić w ogóle z hotelu. Pamiętam, że rozmawialiśmy i on mówił: jestem w Tokio chyba po raz czwarty, piąty czy szósty, wiem, że jutro będę musiał lecieć gdzieś dalej, więc nawet nie wychodzę. Czy można wpaść w taki marazm?

 

Można. Powiem ci, że ja sam byłem bliski takiego marazmu. Kilka lat temu miałem coś takiego, że tyle było tych kontraktów, w kółko te same porty – Jokohama, która jest macierzystym portem statku, na którym pracuję, więc siłą rzeczy jesteśmy tam najczęściej – i miałem coś takiego, że jak wychodziłem, to tylko do najbliższego sklepu, wracałem na statek, a później tylko Internet. Skończyło się to w momencie kiedy, to może trochę śmiesznie zabrzmi, nie mogłem zapiąć jednych spodni, bo siedzący tryb życia doprowadził do tego, że stałem się gruby. Wtedy stwierdziłam, że tak dalej być nie może, nie będę zmieniał teraz całej garderoby, bo mi się nie chce. No i zaczęło mi się chcieć. Drugi band leader kupił rower, który dzielimy na spółkę, więc jeżeli tylko można, to sobie jadę gdzieś rowerem. Od razu okazało się, że jest tyle nowych miejsc do zobaczenia w Japonii, że chce się żyć. Ten marazm był jakieś 3 czy 4 lata temu, ale od tego czasu, nawet gdy płynę do jakiegoś portu, w którym już byłem ileś razy, to zawsze w internecie można wyszukać nowe miejsca do zobaczenia, które z chęcią zawsze odwiedzam.

 

Wyjeżdżając na kontrakt, muzyk najczęściej ląduje w totalnie innej rzeczywistości niż ta, która go do tej pory otaczała. Powiedz mi, jak to jest, czy dla osoby, która ma skłonności do używek, do imprez i tak dalej, kontrakt może być jakimś zagrożeniem albo nieodpowiednim miejscem?

 

Jak to kiedyś powiedział mi mój ojciec: wszystko jest dla ludzi, tylko trzeba się odpowiednio zabezpieczyć. Jestem generalnie pomny moich doświadczeń, jak jeszcze nie szefowałem zespołowi i jestem przeciwnikiem alkoholu w pracy, czy przed pracą, bo nie ma nic gorszego jak widok pijanego kolegi, usiłującego coś zagrać, walczącego z instrumentem.

 

Z doświadczenia kolegów pływających na innych statkach wiem, że polityka alkoholowa jest dość restrykcyjna.

 

Oczywiście nie ma przyzwolenia na pijaństwo w pracy, natomiast dostęp do alkoholu na japońskim statku jest szeroki i nieograniczony. Można przynieść w zasadzie dowolną ilość alkoholu z lądu, a alkohol w Japonii jest tani. Na statku też można kupić wszystko, od twardych alkoholi po piwo też w dowolnej ilości. Z tego co wiem, to na amerykańskich statkach już w tej chwili są bardzo duże restrykcje, łącznie z tym, że są kontrole na bramkach przy wejściu na statek i można tam przynieść sobie z lądu tylko ograniczone ilości miękkich alkoholi. Nie zdarzało mi się, żeby ktoś podczas kontraktu, bądź w wyniku kontraktu, uzależniał się, natomiast zdarzało się, że przyjeżdżali koledzy, którzy byli przez jakiś czas czyści, a na statku odzywały się stare demony i niestety to miało opłakane skutki, łącznie z tym, że trzeba było delikwentów do domu odsyłać, bo nie byli w stanie nic zrobić. Życie jest pełne pokus i teraz kwestia tego jak z nich korzystamy.

 

A jak wygląda sytuacja z narkotykami?

 

U nas przed kontraktem musimy zrobić drug test, który musi wyjść negatywnie. Dostępu do narkotyków na statku nie ma, zresztą pilnujemy się nawzajem, doskonale wszyscy sobie zdają sprawę, czym grozi ewentualne posiadanie, czy zażywanie tego typu historii, więc tego nie robimy. Nie to, że nie ma pokus, bo w niektórych portach, zwłaszcza w Europie Południowej, nie raz spotykaliśmy się z ulicznymi handlarzami, którzy proponowali narkotyki.

 

Myślę, że spora część osób, słuchających tego podcastu, pamięta jeszcze taki serial „Statek miłości”. Nawiązując do tytułu tego serialu i do pokus, o których rozmawiamy, co w takim razie z przelotnymi znajomościami na statku i późniejszym bałaganem w życiu osobistym, który może to generować?

 

Ja mam akurat poukładane życie i mi się nic nie pobałaganiło, bo też dbam o to. Ale są koledzy łasi na pokusy wszelakie, którzy pewnie jakiś bałagan sobie w życiu porobili i muszą sobie teraz go posprzątać.

 

Można by powiedzieć, cytując komiksowego klasyka: z wielką mocą przychodzi wielka odpowiedzialność. Tak naprawdę muzyk wyjeżdżający na kontrakt jest postawiony w konfrontacji nie tylko z materiałem muzycznym, ale też z tymi możliwościami, nie zawsze moralnymi, które się przed nim otwierają i z którymi musi się w jakiś sposób zmierzyć.

 

No i czasami po nie sięga. Jeżeli ktoś był mocno uzależniony i wraca do nałogu, to rzadko się zdarza, żeby zaciągnąć ten hamulec, choć są tacy, których podziwiam, którzy przyjeżdżają zaleczeni i nie sięgają po żadne używki, nie pozwalają sobie na powrót starych demonów.

 

Wiem, że wielu muzyków, tak jak choćby Ty, żyje w taki sposób, że całe swoje zawodowe muzyczne życie związało z kontraktami, wyjeżdża po prostu cyklicznie na kontrakty i tak to wygląda przez wiele lat. To życie jest ustrukturalizowane, jest w jakiś sposób atrakcyjne, bo wiesz, czego możesz się spodziewać, ale czy przychodzi taki moment, że powinno się jeździe na kontrakty powiedzieć stop?

 

Jestem na takim etapie, tyle tych kontraktów zrobiłem, z jednej strony się cieszę, bo wiem że rodzina pieniędzy potrzebuje i będę mógł im to zapewnić, ale z drugiej strony, gdy mam dwa i pół tygodnia do wyjazdu, to, muszę powiedzieć szczerze, że nie chce mi się, ale z drugiej strony pamiętam, że miałem kilka lat wstecz większe obrzydzenie na tym etapie do wyjazdu, do opuszczenia domu. No cóż, takie życie wybrałem, taki sposób pracy, chcąc grać. W pewnym momencie życia okazało się, że kontrakty to jest w zasadzie jedyny sposób na połączenie grania z zarabianiem pieniędzy i pewnie będę to ciągnął tak długo aż zdrowie pozwoli.

 

No tak, Japończycy dożywają sędziwego wieku, więc ty również masz duże szanse na to, że będziesz jeszcze długo wyjeżdżał na kontrakty. Wiem też, że wyjazd na kontrakt i to, co się tam dzieje, to jest kopalnia różnych historii. Czy pamiętasz jakąś jedną szczególnie?

 

Taka pierwsza, która mi się zawsze przypomina, jak ktoś się pyta, to mój pierwszy pobyt w Egipcie i wycieczka. Oczywiście pierwszy raz Egipcie Aleksandria – to wycieczka, by zobaczyć piramidy. Skrzyknęliśmy akurat taką ekipę ludzi, którzy pierwszy raz tam jechali i wszystko było bardzo dobrze zorganizowane, nie mamy pretensji do siebie, czy do przewodników, którzy nas tam zabrali. Wcześnie rano wyszliśmy ze statku, zorganizowaliśmy sobie samochód, pojechaliśmy, pojeździliśmy na wielbłądach, zobaczyliśmy, co było do zobaczenia, obeszliśmy stragany. Powrót to około trzy godziny jazdy, więc pięć godzin przed pracą stwierdziliśmy, że zobaczyliśmy wszystko, co chcieliśmy, wracamy. Mieliśmy w planie trzy godziny jazdy, zostało 5 godzin zapasu, więc wydawało się super, ale w połowie drogi samochód się zepsuł i to tak, że się dymiło spod maski i kierowca powiedział, że nie pojedzie. Pech chciał, że tego samego dnia pod Muzeum Egipskim w Kairze doszło do jakiegoś zamachu terrorystycznego. Nawet jak jechaliśmy z tym kierowcą samochodem, który się w konsekwencji zepsuł, to co kilka kilometrów byliśmy zatrzymywani i sprawdzani, bo szukali ewentualnych podejrzanych. Odbywało się to na zasadzie, że mieliśmy kierowcę, a oprócz tego pilota-przewodnika. Ten przewodnik zatrzymał busa, który przewoził tubylców i akurat jechał do Aleksandrii, znalazło się w tym busie tyle miejsc, ilu nas było, więc zabraliśmy się do tej Aleksandrii, ale w międzyczasie czas się skurczył, bo nie zatrzymał się pierwszy lepszy bus, chwilę to potrwało. Pamiętam, że jechaliśmy do Aleksandrii, wszyscy nerwowo zerkali na zegarki, było naprawdę mało czasu, kierowca robił, co mógł, gdy się dowiedział, o co chodzi, wyprzedzał dosłownie na przysłowiową kartkę papieru, manewrował między samochodami, między ludźmi. W każdym razie skończyło się to tak, że za trzy minuty mieliśmy zacząć grać, a my wbiegaliśmy po trapie na statek. Oczywiście była mała obsuwa, na szczęście statek stał wtedy przez noc, pasażerów było bardzo mało, koledzy, którzy obsługiwali od strony technicznej, machnęli ręką, puścili oczko. Zaczęliśmy chyba z pięciominutowym opóźnieniem, więc i tak każdy dość szybko się sprężył, żeby się przebrać, chociaż było to trudne po całym dniu na pustyni, bez żadnego prysznica wskoczyć w służbowe ciuchy do grania i pójść do pracy, ale raz trzeba było tak zrobić.

 

Warto dodać, że te służbowe ciuchy to jest czasem hawajska koszula i białe spodnie, ale czasem też smoking i jak już musisz się w ten smoking ubrać, to nie zajmuje to dwie minuty, tylko jest to cała operacja: spodnie, pas, mucha, guziki i tak dalej. A skoro o czasie mowa, to też warto dodać, że Japończycy są dość precyzyjni, jeśli chodzi o czas i jest on ich oczkiem w głowie.

 

W Japonii bardzo na to zwracają uwagę, na szczęście generalnie do spóźnień nie dochodzi. Wtedy w ogóle nikt na to nie zwrócił uwagi, oprócz ludzi, którzy byli najbliżej tego całego wydarzenia i nie było nawet nic wspomniane, że myśmy się spóźnili. Natomiast czasami są sytuacje, że kogoś nie ma, a powinien być, na przykład spóźnił się, bo zaspał, musiał pójść do toalety za potrzebą, coś się wydarzyło, zawsze są jakieś wymówki generalnie przymykają na to oko, jak się to raz zdarzy, nie jest to nagminne.

 

Chciałbym, żebyśmy teraz porozmawiali na temat najczęstszych obaw i pytań, które zadają sobie muzycy, myślący o wyjeździe na kontrakt albo szykujący się już do wyjazdu na pierwszy kontrakt. Na początek porozmawiamy o czasie, czy te cztery miesiące, bo tak liczymy średnio ten czas, czy to jest długo?

 

To nie jest długo, wydaje się długo, ale jeżeli ktoś jedzie pierwszy raz, to z reguły pierwsze dwa, trzy tygodnie spędza nad poznaniem repertuaru, a wtedy czas leci naprawdę bardzo szybko. Raz miałem takiego kolegę, który przyjechał pierwszy raz na statek był piekielnie pracowity i w dodatku piekielnie zdolny po dwóch tygodniach zapytał band leadera, czy może zejść na ląd i do domu zadzwonić, bo może rodzice się niepokoją, był do tego stopnia zakręcony. Oczywiście przegięcie w drugą stronę nie jest żaden sposób wskazane. Są obawy: czy sobie poradzę, z kim będę mieszkał, jak sobie to życie z tym kimś w kabinie poukładam, jak to wszystko wygląda. Pierwsze zetknięcie ze statkiem to pytanie: jak ja poznam ten labirynt, przecież tu wszystko wygląda tak samo.

 

Pamiętam z własnego doświadczenia, że jak chodziłem po tym statku przez pierwsze 2 tygodnie, to każdemu napotkanemu człowiekowi, który mówił po angielsku, a z reguły tak było, mówiłem, że będę wdzięczny, jeżeli zaprowadzi mnie do mojej kajuty, bo nie wiem, gdzie mieszkam. A jeżeli zobaczą, że leżę gdzieś i śpię na korytarzu, to niech po mnie czymś przykryją, bo jest ryzyko, że nie wrócę do własnej kajuty.

 

Nie zdajesz sobie z tego sprawy przed wyjazdem, że tam będą takie labirynty i trzeba je poznać na tyle, żeby się sprawnie poruszać i to się dopiero okazuje w tak zwanym praniu. Dużo jest obaw, ale absolutnie wszystko jest dla ludzi, wszystkiego można się nauczyć, wszystko można poznać.

 

A co z taką obawą à propos języka? Mówisz o Japonii, jest to tak orientalny kraj dla nas, jak sobie tam poradzić językowo?

 

Na szczęście na statku oficjalnym językiem jest angielski i wszyscy się nim posługują. Japończycy w większości angielski mają dość słabo opanowany, więc im prostszym angielskim się człowiek posługuje, tym lepiej dla wszystkich, bo bardzo możliwe, że mówienie po angielsku z prawidłową składnią i gramatyką może prowadzić do tego, że będziesz niezrozumiany.

 

Okej, a choroba morska?

 

Ja nie miałem z nią do czynienia. Zdarzało się, że niektórzy koledzy nawet w czasie grania wychodzili do toalety, bo akurat ich trafiło, bo coś mocniej pobujało. Nie obce mi są takie doznania, bo akurat moja kabina jest na samym dziobie statku i to dosyć wysoko na szóstym deku, czyli jakieś 10 metrów nad wodą. Jak mocno buja, to zdarza mi się leżąc na łóżku, czuć, że łóżko mi ucieka, że spadam wolniej niż opada statek.

 

Ile pokładów ma ten statek?

 

Dwanaście. Pierwsze dwa są pod wodą, a od trzeciego nad lustrem wody.

 

Ty jesteś band leaderem, więc masz trochę inny status, ale gdzie mieszkają muzycy pracujący razem z tobą?

 

Mieszkają na trzecim deku, czyli na pierwszym nad wodą. Jest o tyle fajnie, że mieszkają przede wszystkim na śródokręciu, czyli w środku statku, co w przypadku jakichś większych zawirowań pogodowych powoduje, że w tym miejscu teoretycznie najmniej buja, co nie znaczy, że w ogóle nie buja. Każda z kabin jest z bulajem, czyli z takim oknem na świat to też jest bardzo cenne, bo nie na wszystkich statkach się tak zdarza. Jak rozmawiam z kolegami, którzy wcześniej pracowali na amerykańskich statkach, to mówią, że w tej chwili zwłaszcza te nowoczesne statki mają bardzo małe kabiny dla załogi i dodatkowo ślepe, bez okna na świat.

 

To jeszcze takie dwie obawy. Mam takie pytanie, które sobie pewnie ludzie zadają dotyczące sfery muzycznej. Jeżeli mamy osobę, która w sposób w miarę biegły czyta nuty na swoim instrumencie, czy taka osoba poradzi sobie na kontrakcie?

 

Myślę, że tak. Jeżeli czyta nuty, jest chętna do nauki to na pewno. Tak jak wcześniej wspominałem, że po trzech tygodniach miałem dosyć na moim pierwszym kontrakcie. Jeżeli przyjeżdżasz na kontrakt, wcześniej nie miałeś do czynienia z takim życiem, nie grałeś zbyt często takiej muzyki, bądź w takich konfiguracjach albo ktoś ci rzuca nagle: na jutro masz 200 numerów, a co będziemy grali, to zobaczymy. Nie sposób zrobić to do jutra, pierwszy miesiąc ci zajmie, żeby naprawdę porządnie zrobić ten repertuar, tym bardziej, że te nuty to nie jest jedyna rzecz, którą się gra, więc trzeba działać spokojnie. Mam taką zasadę, że pierwsze okrążenie… Jeszcze wytłumaczę, co to jest okrążenie. Mamy ułożonych bodajże 21 tak zwanych teczek do tańca, czyli jeżeli jest w planie do zagrania trzy sety do tańca, to bierzemy trzy teczki i gramy z tych nut z pierwszych trzech teczek. Takich setów do tańca jest ułożonych 21. Plus takiego rozwiązania jest taki, że dokładnie wiesz, co danego dnia będziesz grał, więc możesz te trzy teczki na dany dzień przygotować jest to na pewno łatwiejsze niż przygotowanie od razu 200 numerów, bo to niemożliwe. Jeżeli gralibyśmy tylko do tańca, to z tych 21 teczek jest grania na tydzień. Jeżeli w miarę dobrze czytasz nuty, to po prostu czytaj te nuty za pierwszym razem pierwsze dwa okrążenia powinny wystarczyć, żeby mniej więcej zorientować się, czy już poznałeś materiał. Jeżeli nie poznałeś, to znaczy, że są miejsca, które trzeba poćwiczyć, bo skoro za dwoma razami nie udało się tego przeczytać, to trzeba podejść do tego bardziej indywidualnie. Wychodzę z założenia, że jeżeli sam narzucam taką metodę pracy, to nie będę opieprzał człowieka, gdy przy drugim okrążeniu się myli, bo sam mu zaproponowałem, żeby czytał, prawda? Myślę, że to jest o tyle zdrowe, że jak już poznasz ten repertuar, to za którymś razem to się gra po prostu machinalnie i odruchowo, a jakoś to tak zwane czytanie trzeba podtrzymać. Zdarza się jeszcze, że gdzieś w archiwum nutowym mam jakieś nowe numery, więc od czasu do czasu można coś przynieść, żeby nawet zmusić głowę do myślenia, bo jeżeli grasz kilkanaście lat ten sam repertuar, to nie sposób być non stop w stu procentach skupionym nad tym.

Jeżeli przyjeżdżasz na kontrakt, wcześniej nie miałeś do czynienia z takim życiem, nie grałeś zbyt często takiej muzyki, ktoś ci rzuca nagle: na jutro masz 200 numerów, to nie sposób zrobić to do jutra, pierwszy miesiąc ci zajmie, żeby naprawdę porządnie zrobić ten repertuar, więc trzeba działać spokojnie  

To jeszcze jedna obawa, z którą, myślę, że ludzie się borykają, myśląc o wyjeździe: czy będę miał do czego wrócić i tak muzycznie, i tak życiowo. Zwykle dzieje się tak, że już coś tutaj gramy, najczęściej są to jakieś zespoły, czasem jest to praca na stałe, a czasem praca normalna plus na przykład zespół, który nie wiadomo, czy rokuje.

 

Myślę, że to zależy od kolegów, z którymi w tym zespole pracujesz, a nie od ciebie. Możesz im powiedzieć wprost: panowie, jest taka i taka sprawa, ale wrócę z kontraktu i chcę dalej z wami współpracować. Myślę, że to są rzeczy do poukładania przed wyjazdem i wszystko zależy od tego, jakich masz kolegów.

 

Zgadzam się z tobą, aczkolwiek sam wiesz z praktyki, że często ludzie po jednym kontrakcie chcą jechać na następny. Wydawało im się, żę tak będzie, gdy obiecywali, że wrócą i będą razem grać, gdy byli przed wyjazdem, a potem się nagle okazuje, że ta osoba jedzie na kolejny kontrakt i już nie można nią liczyć.

 

Jest to ryzyko, które jest nie do uniknięcia, jeżeli ktoś myśli o jeżdżeniu na dłużej. Myślę, że zależy też jakiego rodzaju jest to zespół, bo jeżeli jest to zespół grający chałtury typu wesela, bankiety, to można znaleźć dobrego zastępcę i mu mówisz: stary, jest taki układ, ja jeżdżę, ty grasz, ja jestem, ja gram. Myślę, że można znaleźć ludzi, którzy się na to zgodzą. Jest to kwestia relacji między ludźmi. Życie na statku nic do tego nie ma. Wszystko jest do poukładania. Ale wiadomo, czasami umowy umowami, a życie życiem.

 

Czyli kolejny raz wracamy do punktu, że ważne jest jakim się jest człowiekiem i w jaki sposób sobie poukładamy te relacje.

 

To jest generalnie podstawa, nie tylko życia statkowego.

 

Zbliżamy się do końca, ale zanim skończymy, chciałem cię zapytać o taką bardzo praktyczną rzecz. Co trzeba bezwzględnie zrobić, żeby móc pojechać na kontakt? Kiedy zacząć przygodę z kontraktem? Jaki jest według ciebie optymalny czas dla kogoś, kto się zajmuje muzyką i chciałby pojechać?

 

Oczywiście wszystko zależy od indywidualnych umiejętności, bo to jest punkt wyjścia. Mieliśmy na przykład na statku chłopaka, który przyjechał na statek zaraz po maturze i znakomicie sobie poradził, ale był ograny, bo już w liceum miał doświadczenie i w big bandzie, i w zespołach grających muzykę okołostraussowską, tak ogólnie rzecz ujmując. Świetnie czytał nuty, było ograny, znał repertuar, znał style, więc poradził sobie bez problemu.

 

Czyli wniosek z tego płynie taki, że warto po prostu zbierać te muzyczne doświadczenia jak najszerzej.

 

Tak, bo czasami przyjeżdżają ludzie, mówią, że skończyli najlepsze szkoły jazzowe, a potem okazuje się, że nie potrafią prostej cha-chy zagrać. Przydaje się doświadczenie stricte chałturnicze typu wesela, bo wesela wcale nie jest tak łatwo zagrać. Wbrew pozorom i paradoksalnie łatwiej mają zespoły, które mają zrobiony repertuar i jeżdżą, gdzieś grają, a zespoły tak zwane usługowe, czyli grające chociażby wesela, mają zdecydowanie trudniej, bo trzeba się wykazać trochę innym podejściem i innymi umiejętnościami. Trzeba chociażby znać więcej repertuaru.

 

Czyli ten wiek nie jest aż tak istotny jeśli chodzi o muzyka?

 

Nie jest.

 

Gdy przyjmujesz do swojego zespołu, wiek nie jest dla ciebie istotnym kryterium?

 

Absolutnie, na pewno nie jest kryterium. Jeżeli się zdarzy, że kogoś nowego trzeba zaangażować, są to ludzie poleceni i z reguły się sprawdzają.

 

A jak jeszcze trzeba się przygotować na to kontrakt? Czy trzeba jakieś specjalne badania robić, dopełnić jakichś formalności?

 

Od czasu kiedy ty z nami byłeś, to trochę się pozmieniało w tym zakresie, bo praca na morzu wiąże się też z dostosowaniem do różnych morskich konwencji, no i w ostatnich latach marynarskie lobby sprawiło, że marynarze mają coraz więcej przywilejów i coraz większe prawa, ale z drugiej strony muszą się też wykazać certyfikatami. Krótko mówiąc, my teraz nie jesteśmy muzykami pracującymi na statku, tylko jesteśmy marynarzami-muzykami.

 

Mówi to Marcin siedzący w koszulce w paski [śmiech].

 

Musieliśmy przed poprzednim kontraktem zrobić podstawowy certyfikat, bez którego by nas po prostu nie wpuścili. Teraz zrobiliśmy kolejne 3 certyfikaty, czyli w sumie już mamy tych certyfikatów cztery. Mamy nadzieję, że na tym się skończy. Oprócz tego każdy Urząd Morski danego kraju, w Polsce jest, z tego co wiem, Urząd Morski w Gdyni, Urząd Morski w Szczecinie i chyba w Słupsku, ma certyfikowanych przez siebie lekarzy, którzy, jak te papiery marynarskie zbierasz, wystawiają zaświadczenie lekarskie. W tej chwili, pracując na japońskim statku, musimy mieć certyfikat podstawowy STCW, to jest taki zupełnie podstawowy certyfikat dla marynarzy, do tego musimy mieć polską książeczkę żeglarską, czyli inaczej tak zwany w międzynarodowym nazewnictwie seaman’s book, a żebyś mógł go dostać, musisz mieć właśnie STCW plus badania lekarskie wystawione przez certyfikowanego lekarza, do tego trzy certyfikaty: kierowanie tłumem, kierowanie tłumem w sytuacji kryzysowej i problematyka ochrony statku.

 

Ile czasu trzeba na to poświęcić?

 

Te trzy ostatnie certyfikaty robiłem 3 dni teraz w lipcu w Gdyni, natomiast certyfikat STCW to jest 5 dni kursu również w Gdyni, czyli trzeba półtora tygodnia spędzić i trzeba na to trochę kasy wydać. Natomiast my jesteśmy w tej złotej sytuacji, że nam kompania te pieniądze zwraca.

 

To też jest istotne pytanie. Czyli konieczne jest przygotowanie muzyczne, musimy zrobić badania, certyfikaty certyfikaty i jak jeszcze trzeba się przygotować?

 

Musimy kupić ciuchy, w których będziemy występować, natomiast my to ograniczamy do minimum i za to też mamy zwracane pieniądze. Trzeba trochę zainwestować, ale w zasadzie prawie 100% zainwestowanych pieniędzy do ciebie wraca. Kompania nie zwraca tylko za zakupione buty.

 

Dla ciebie jako dla osoby, która decyduje o tym, kogo przyjmujesz do zespołu a kogo nie, to w sytuacji kiedy musisz zmienić muzyka, kto jest dla ciebie takim idealnym wyborem?

 

Ktoś, kto jest przede wszystkim normalny. Po pierwsze ktoś, kto umie grać i chce jeździć, a po drugie konieczne jest zrozumienie specyfiki pracy, czyli dostosowanie się do wszystkich reguł panujących na statku, bo nie wszyscy potrafią zrozumieć, że muszą się dostosować. Jedna z pierwszych reguł na statku, o której powiedzieli mi koledzy, jak byłem na pierwszym kontrakcie: pamiętaj, cokolwiek się dzieje, nie szukaj na statku logiki, więc mogą to być najgorsze bzdury, najbardziej nieprawdopodobne historie, ale skoro tak ma być, to tak ma być.

 

To też się wiąże z tym, że to jest Japonia, bo to jest wyjątkowo specyficzny kraj i to się miksuje właśnie z tym Orientem.

 

Tak, specyfika Japończyków w połączeniu ze specyfiką pracy na statku daje czasami dosyć kuriozalne sytuacje. Warto nadmienić, że Japończycy mają tak specyficznie ułożone życie, że dzisiaj możesz na przykład pracować w recepcji, a jutro będziesz dyrektorem albo dzisiaj pracujesz w recepcji, a jutro będziesz szefem provision. Nie mając zielonego pojęcia o tej pracy, musisz ją po prostu wykonywać.

 

O jednej ważnej rzeczy nie powiedzieliśmy, jeżeli chodzi o pracę na statku. Nasz japoński statek jest, jak wspomniałem, o tyle fajny, że czasami nawet ludzie, którzy pracowali na innych statkach i lepiej zarabiali, wolą pracować u nas. Ja absolutnie nie chcę jakiejś kryptoreklamy uprawiać, tylko chcę powiedzieć, że ten statek jest trochę inny niż statki amerykańskie. Po pierwsze jeździmy tam jako jedna ekipa, jeden zespół, wracamy jako jeden zespół, nie ma oprócz sytuacji losowych żadnej rotacji w trakcie kontraktu, więc dzięki temu możesz sobie poukładać to życie, o czym wspomnieliśmy wcześniej jadę, wracam i potem cztery miesiące jestem w domu, mogę to życie sobie dokładnie zaplanować. Jeżeli ktoś szuka pracy na amerykańskim statku, to jest fajna strona proship.com, gdzie można aplikować na różne pozycje pracy na statku. Natomiast jadąc tam, zdaje się egzamin przez głównie przez internet, to jedziesz z reguły na pół roku, ale w zespole masz ciągłą rotację nie jedziecie jako zespół, tylko ty jedziesz, bo akurat komuś skończył się kontrakt. Siedzisz tam pół roku, w międzyczasie 90% kapeli może się zmienić, bo też im się kontrakty po kończą. Poza tym nigdy nie wiesz, na kogo trafisz, może to być Amerykanin, Meksykanin, Kanadyjczyk, pracuje również mnóstwo Ukraińców, mogą się też trafić Polacy, ale generalnie czasy, kiedy na prawie wszystkich statkach świata pracowały prawie same polskie kapele, dawno się skończyły. Ma to też związek z przemianami, które w Polsce nastąpiły i z obecnym kursem dolara. Natomiast tak jest na amerykańskich statkach. U nas, jak się przyjedzie, to jest się cztery miesiące w wyłącznie polskiej kapeli i cały czas jest się z tymi samymi ludźmi, nie ma żadnych rotacji. Na pewno nie ma na statku, przynajmniej tutaj, żadnych niespodzianek, wiadomo, czego możemy się spodziewać i nie ma żadnych odchyłów od tej normy, którą poznaliśmy przez te kilkanaście lat.

 

Myślę, że wiele osób interesuje kwestia zarobków.

 

Wiem, że zarobki są różne. U nas nie jest najgorzej, nie będę operował z sumami, bo nie o to chodzi, ale wiem, że w Norwegian Cruise Line czy RCCL wyjściowe stawki są niższe niż u nas stała, a u nas stała pensja jest jeszcze powiększana, bo to jest jeszcze jedna z nielicznych Kompanii, która płaci jeszcze tak zwane vacation, czyli za pracę w dni wolne od pracy na koniec kontraktu dostajesz wszystkie pieniądze, które zarobiłeś plus 10% tak zwanego vacation.

 

Uzupełniając jeszcze to, co powiedziałeś à propos zarobków. Z mojego doświadczenia i doświadczenia moich znajomych to teraz taka wyjściowa stawka na statku dla muzyka to jest około 2000 dolarów. I jeszcze jedno pytanie tak zupełnie na koniec: gdybyś teraz cofnął się w czasie i miał możliwość wyboru jeszcze raz tego, co będziesz robił w życiu, to wybrałbyś jeszcze raz muzykę?

 

Wybrałbym muzykę.

 

Super. Marcin, bardzo ci dziękuję.

 

Dziękuję bardzo.

 

Mam nadzieję, że wspólnie przybliżyliśmy trochę realia pracy muzyka kontraktowego, szczególnie w wersji statkowej.

 

Na pewno nie powiedzieliśmy o wszystkim, więc jeśli ty droga słuchaczko lub drogi słuchaczu macie jakieś pytania albo sugestie, to śmiało możecie je zostawić w komentarzu do tego odcinka na stronie muzykalności.pl/01 lub na Facebooku facebook.com/muzykalności pod postem w komentarzu do tego odcinka. A jeśli chcesz być na bieżąco z każdym nowo ukazującym się odcinkiem tego podcastu, to zapraszam cię do zapisania się na newsletter na stronie muzykalności.pl. Będę też wdzięczny za każdy komentarz, który dodasz w iTunes do tego podcastu, ponieważ dzięki temu więcej osób będzie mogło się przekonać o jego istnieniu. To tyle na dziś. Dzięki, że ze mną byłeś i do usłyszenia w kolejnym odcinku Muzykalności.

Share This